28 stycznia, 2016

Czarnobyl - reaktor strachu (film)



Czarnobylska „Zona” (czyli po polsku „Strefa”) to wręcz idealne miejsce na horror. Zwłaszcza zważywszy na potoczne poglądy o promieniowaniu, które rzekomo wywołuje potworne mutacje i zamienia ludzi w zombie. Do filmu "Czarnobyl - reaktor strachu" (2012) podchodziłem więc pełen nadziei, zwłaszcza, że nie mamy za wielu produkcji, poświęconych tej tematyce (poza dokumentami dotyczącymi samej katastrofy). Przy odrobinie wysiłku można byłoby nakręcić wciągający film grozy. Tymczasem produkcja wzbudziła we mnie i moich znajomych mieszane uczucia. Nice try, chciałoby się powiedzieć, ale pozostaje głęboki niedosyt. Film trzyma w napięciu, ale fabuła jest do bólu przewidywalna i banalna. Banda młodzieniaszków robi tournée po Europie i w międzyczasie zahaczają o Kijów, gdzie spotkawszy podejrzanego „przewodnika” decydują się na wyjazd do Strefy. Czyli standard, poza tym pachnie na kilometr „Blair Witch”, choć konwencja „found footage” zachowana jest tylko na początku, później mamy normalny film z lekką nutką amatorskiego ujęcia.

Oglądając ten film co chwila chce się powiedzieć – teraz się rozdzielą, ten wyjdzie, nie wróci, tamten pójdzie go szukać, ktoś zostanie ranny itp. - i te przewidywania są w 99% trafione. Panika, absurdalne zachowania, brak przygotowania i ciągłe kłótnie to stały arsenał produkcji tego typu. Dużo przyjemniej oglądałoby się film, w którym tajemnicze zjawiska przytrafiają się grupie profesjonalnych „eksploratorów”, mających sprzęt i doświadczenie. Mniej byłoby zgrzytania zębami, gdy widzimy, jak np. w ciemnym pomieszczeniu jedna dziewczyna zostaje sama, bo towarzysze oddalili się – i zaraz coś ją wciąga. Albo gdy kolejne osoby wysiadają z samochodu i idą w nieznany teren, czy dotykają zmutowanej ryby leżącej na brzegu. Widzieliśmy to już setki razy. Miło byłoby zobaczyć, jak fortyfikują się na dachu jednego z budynków...
Z drugiej strony, pomimo przewidywalności wielu sytuacji, film trzyma w napięciu, które narasta powoli. Wiemy, że coś złego się wydarzy, bohaterowie co chwila „coś” słyszą, czekamy, kiedy z to „coś” zamieni się w COŚ. Najpierw okazuje się, że to... niedźwiedź. Oddychamy z ulgą, bo spodziewaliśmy się mutantów a nie misia rodem z ZOO. Phi, po prostu zwierzęta pałętają się po opuszczonym mieście, zwykła sukcesja ekologiczna. Nasz dobrostan zakłóca uszkodzenie samochodu – zwierzęta nie wyrwałyby kopułki aparatu zapłonowego. Bohaterowie muszą przeczekać w samochodzie do rana. Nocą pojawiają się zdziczałe psy, które konsumują „przewodnika”, choć ten, jako jedyny, ma broń. Napięcie rośnie, bo już wiemy, że zwierzęta nie są jedynymi mieszkańcami tego odludzia. Wycieczkowicze trafiają na cmentarzysko pojazdów ze śladami wymiany ognia. Ktoś tu się ostrzeliwał z broni maszynowej. Rośnie nadzieja na happy end, gdy wymontowują z jednego z wraków potrzebną część. Kibicujemy – no to biegiem do wozu i chodu! Nagle atakują psy, ale inne, nie wilkowate, tylko podejrzanie zadbane futrzaki. W dodatku przestają ścigać naszych bohaterów, gdy ci wchodzą na kładkę biegnącą przez rozlewisko. Czyżby promieniowanie sprawiło, że psy boją się wody, tylko stoją na brzegu, merdając ogonami i patrząc, jak banda oferm usiłuje sforsować przeprawę? Może miały niezły ubaw, patrząc na kąpiel jednej z nich? Sam wątek promieniowania poruszono bardzo zdawkowo. Przewodnik miał nowoczesny dozymetr typu Terra (lokowanie produktu?), ale pojawia się w filmie 3 razy. Od razu widać, że to nie w promieniowaniu problem. Co prawda pod sam koniec pojawia się wątek omamów, wywołanych radiacją, ale bardzo zdawkowo. Sytuacja nieco się klaruje pod sam koniec, gdy zagrożenie przybiera kształt wyblakłych quasi-zombie. Atmosfera staje się coraz bardziej tajemnicza. Jakieś dziecko rodem z Ringu, pojawiające się kompletnie od czapy i bez kontynuacji. Jakieś polowe szpitale w piwnicach. I zakończenie, które chwilowo ma nas zmylić, że cała historia była efektem przywidzeń spowodowanych promieniowaniem.
Kończąc ten przydługi wywód – inaczej rozłożyłbym akcenty (krótsze wprowadzenie), oddebilniłbym bohaterów i ogólnie zerwał ze sztampowym schematem. Awaria samochodu była od początku do przewidzenia, czuło się już przy problemach z wjazdem do Strefy (wycieczka była nielegalna). Poprawy też wymagała scenografia – jeden z recenzentów nazwał ją „krzakami na Gocławiu”.

 
Podsumowując - jako pasjonat dozymetrii i historii katastrofy czarnobylskiej nie miałem przy tym filmie zbyt wiele do roboty, ale generalnie film polecam, choćby dla wyrobienia sobie własnego zdania :) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli znajdziesz błąd lub chcesz podzielić się opinią, zapraszam!

[komentarz ukaże się po zatwierdzeniu przez administratora]