11 stycznia, 2018

Kryminał z kobaltem-60 w roli głównej

Pamiętacie może sztukę Teatru Sensacji "Kobra" pt. "Iryd"? W dużym skrócie - ukradzione z defektoskopu źródło irydowe zostało umieszczone w fotelu samochodowym, celem śmiertelnego napromieniowania inżyniera jadącego tym samochodem. Oczywiście dzielna milicja wpada na trop i za pomocą dozymetru lokalizuje źródło, zapobiegając tragedii. Motyw - rywalizacja o kobietę. Tyle teatru, a tymczasem życie pisze jeszcze bardziej zaskakujące scenariusze.
Otóż w jednym z ośrodków akademickich pracował pewien docent, prowadzący założoną z własnej inicjatywy pracownię izotopową. Jego była żona od pewnego czasu cierpiała na silną anemię i była kilkukrotnie hospitalizowana. Z półsłówek lekarzy i własnej wiedzy wywnioskowała, że choroba może mieć związek z izotopami promieniotwórczymi (przez krótki czas pracowała dorywczo przy myciu szkła w pracowni męża, miała też pewną wiedzę z racji wykształcenia). Prośby o pomiary dozymetryczne w jej mieszkaniu były lekceważone. Milicja zasłaniała się brakiem kompetencji, podobnie jak inne instytucje (prokuratura, sanepid, instytuty badawcze). Poszkodowana przebywając na kolejnym zwolnieniu lekarskim, zabrała się za remont łazienki. Na przewodzie kominowym od gazowego pieca znalazła ściereczkę z rtęcią, która parowała, ilekroć piec się włączał podczas grzania wody. To już było ewidentnie czyjeś działanie celowe i milicja łaskawie przyjęła do analizy ową ściereczkę. Po badaniach na miejsce ruszył prokurator i ekipa dozymetrystów, gdyż ściereczka zawierała nie tylko rtęć. Wkrótce okazało się, że całe mieszkanie, klatka schodowa, działka pracownicza i miejsce pracy poszkodowanej zostały skażone roztworem kobaltu Co-60. W paru miejscach skażenia były tak silne, że brakowało skali. Do roznoszenia skażeń poza obręb mieszkania przyczynił się pożyczany sąsiadom... odkurzacz. Skażeniom - również wewnętrznym - uległa cała rodzina poszkodowanej mieszkająca w tym lokalu.
Sam docent został przesłuchany na okoliczność powiązania ze sprawą. Kontrola w jego pracowni wykazała jedynie miejscowe skażenia (parapet, pilnik), naruszające jednak przepisy bezpieczeństwa. Drugie przesłuchanie, już w charakterze podejrzanego, nie doszło do skutku, gdyż docent popełnił samobójstwo za pomocą cyjanku potasu. W liście pożegnalnym obarczył odpowiedzialnością swoją byłą żonę, wyparł się spowodowania skażeń poza pracownią i zadysponował posiadanym majątkiem. Jak później wykazało śledztwo, pracownia była ogólnie dostępna i nikt nie kontrolował przebywających w niej osób, jak również ilości zakupowanych przez docenta izotopów. Z powodu śmierci podejrzanego pozostało jedynie walczyć o usunięcie substancji radioaktywnych z organizmów ofiar skażenia, cierpiących na przewlekłą chorobę popromienną. Należało również usunąć rtęć z ich organizmów. W terapii stosowano m.in. mierniki aktywności całego ciała, których wówczas w Polsce było tylko...2 egzemplarze.


W epilogu sprawy postawiono pytanie - mamy w kraju 2350 źródeł izotopowych, stosowanych w przemyśle, nauce i medycynie, ale co wiemy o ludziach, którzy je stosują? Dlaczego przełożeni docenta nie zauważyli niebezpiecznych cech jego charakteru? Przepisy obliczone są na ludzi normalnych, jednakże nie ma możliwości odsiania ludzi z zaburzeniami tak, jak - przynajmniej teoretycznie - ma to miejsce przy wydawaniu zezwoleń na broń itp. Docent wykazywał zaburzenia przywodzące na myśl zespół urojeniowy, jego pierwsze małżeństwo rozpadło się z powodu patologicznej zazdrości, która też przyczyniła się do kolejnego rozwodu i próby skrytobójstwa drugiej żony za pomocą roztworu kobaltu Co-60.

Dalsze śledztwo wykazało liczne nieprawidłowości w prowadzonej przez docenta pracowni, jak dostęp osób postronnych, nieusuwanie odpadów do zakładu utylizacji, brak rozeznania przełożonych o zakresie prowadzonych badań, nadmierna samodzielność (wręcz samowola) docenta, brak szkoleń BHP dla magistrantów i doktorantów, którzy nie byli świadomi szkodliwości tych środków itp. Już jeden z tych zarzutów mógł doprowadzić do zamknięcia pracowni, niestety kontrole były tylko formalnością, zaś przełożeni nie wykazywali zainteresowania ściślejszą kontrolą placówki. 
Na deser zostaje kwestia zaniedbań na poziomie prokuratury i sanepidu, zwlekanie i przeciąganie sprawy, w jednym z artykułów tłumaczone chęcią uniknięcia odpowiedzialności finansowej za dekontaminacje mieszkania i nieodwracalnie skażone mienie. W mieszkaniu należało zerwać podłogę i kafelki, wymienić instalacje sanitarne, na działce - zabić króliki i kury, które może nawet były i zdrowe, lecz na ich przebadanie zabrakło pieniędzy (koszt zbadania zwierzęcia był taki sam jak człowieka - kilkaset zł).

***
Izotopy promieniotwórcze rzadko były używane w charakterze trucizn z racji możliwości stosunkowo łatwego ich wykrycia w organizmie ofiary, nawet wiele lat po śmierci. Trudno zatem w tym przypadku mówić o "zbrodni doskonałej" zważywszy na czas półrozpadu kobaltu-60 wynoszący 5.7 roku (czyli po 57 latach izotop ulegnie całkowitemu rozpadowi), jak również reglamentowany dostęp do niego, automatycznie zawężający krąg podejrzanych. Przede wszystkim jednak, skażenie izotopem zostawia trudne do usunięcia, a dość łatwe do zidentyfikowania ślady* zarówno w otoczeniu ofiary, jak i sprawcy, co innego napromieniowanie, gdy źródło działa z odległości - więcej na ten temat w notce o skażeniach

----------------------
* Sprawa miała miejsce, gdy głównym sprzętem do wykrywania skażeń alfa, beta i gamma-promieniotwórczych był radiometr RUST-2 z sondami SSU i SGB, radiometr RK-67 oraz monitor skażeń RKP-1 (foto poniżej). Dziś stosowane są dużo czulsze i dokładniejsze mierniki, znaczny postęp dokonał się też w diagnostyce medycznej, miejmy więc nadzieję, że izotopy nie będą stosowane do tak niecnych celów...

Monitor skażeń powierzchni RKP-1

Radiometr kieszonkowy RK-67-3

Radiometr uniwersalny RUST-2S.


1 komentarz:

Jeśli znajdziesz błąd lub chcesz podzielić się opinią, zapraszam!

[komentarz ukaże się po zatwierdzeniu przez administratora]