09 stycznia, 2020

Książka "Likwidatorzy Czarnobyla - nieznane historie"

Książka Pawła Sekuły rzuca światło na mało znany fakt udziału rezerwistów z republik nadbałtyckich, głównie Łotewskiej SRR, w akcji likwidowania skutków katastrofy w Czarnobylu.
Całość składa się z fragmentów relacji kilku osób, zarówno oficerów, jak i szeregowców, podzielonych na poszczególne etapy ich likwidatorskiej służby. Najpierw każdy z nich opowiada o mobilizacji i transporcie do Strefy, później te same osoby w następnym rozdziale wspominają o działaniach na miejscu,  i wreszcie w kolejnym o powrocie i dalszych losach w kraju. O osobach zmarłych przed rozpoczęciem kwerendy do książki opowiadali ich bliscy.

Od pierwszych stron zwraca uwagę pośpiech mobilizacji i atmosfera tajności - rezerwistów zabierano często z zakładów pracy lub przychodzono po nich w nocy, dając 5 minut na spakowanie się. Często nawet nie mogli powiadomić rodzin, które dowiadywały się o ich losie dopiero po kilku dniach. Oficjalnie mówiono, że to tylko ćwiczenia rezerwy, ale szybko domyślali się, że chodzi o Czarnobyl - mobilizację prowadzono w okolicy Dnia Zwycięstwa, kiedy reaktor płonął ponad tydzień. Sięgnięcie do zasobów ludzkich Pribałtyki pokazywało, jak mało było w ZSRR odpowiednich specjalistów i sowieckie władze ściągały ich, skąd tylko się dało. Miało to szczególny wydźwięk w państwach bałtyckich, które od zajęcia ich przez ZSRR w 1940 r. podlegały nieustannej sowietyzacji i darzyły "imperium zła" wyjątkową nienawiścią. Po tylu latach radzieckiego nacisku kulturowego i ekonomicznego rezerwiści Litwy, Łotwy i Estonii mieli narażać swe częstokroć młode życie dla ZSRR. Budziło to zrozumiałą niechęć i opór, zwłaszcza wobec braku rzetelnych informacji o zagrożeniu promieniowaniem i stałej polityki kłamstw i zastraszania.  Rezerwistom mówiono, że przybywają na dwa miesiące, po czym zostaną zmienieni, lecz wielu z nich służyło tam nawet pół roku, otrzymując znacznie wyższe dawki promieniowania, niż "przepisowe" 25 R (ok. 0,25 Sv). Sowieckie władze stwierdziły, że skoro i tak zostali napromieniowani, to po co przysyłać nowych ludzi? Wywołało to nawet bunt w jednej kompanii, zakończony pobiciem oficerów i próbą dezercji, niestety udaremnioną i ukaraną. 
W Strefie rezerwiści pracowali przy dezaktywacji, pomiarach dozymetrycznych, naprawach sprzętu, robotach budowlanych i transportowych. Pomiarów dokonywali głównie za pomocą rentgenoradiometrów DP-5A i B, mierzone wartości oscylowały między 1 a 160 mR/h, a dane z pomiarów często spotykały się z niedowierzaniem dowództwa. Poniżej przykładowe pomiary - jak widać, natężenie radiacji spadało bardzo powoli, jeśli w ogóle:

Dozymetrię indywidualną prowadzono w oparciu o dozymetry elektrooptyczne - z odczytem bezpośrednim dla oficerów (odpowiednik naszych DKP-50) i "ślepe" dla pozostałych (odpowiednik DS-50), jednak często była to fikcja. Zdarzały się przypadki, że nie było zasilania w pulpicie do odczytu "ślepych" dozymetrów albo same dozymetry nie działały. Dawki wpisywano "na oko", na podstawie map skażeń i czasu przebywania, na porządku dziennym było też ich zaniżanie, zwłaszcza jak dana osoba zbliżała się do limitu. Likwidatorzy próbowali oszukać przełożonych i trzymali dozymetry w skażonych miejscach, by szybciej otrzymać 25 R i wrócić, sztuczka ta jedna szybko wyszła na jaw.
Prace dezaktywacyjne prowadzono poprzez wielokrotne zmywanie powierzchni wodą i specjalnymi roztworami, choć typowe ukraińskie chaty z drewna bielonego wapnem, a do tego kryte strzechą, były bardzo oporne na dezaktywację. Widząc daremność swoich wysiłków, likwidatorzy częstokroć markowali prace. Często zebranie grubszej warstwy ziemi powodowało większe skażenie niż zgarnięcie płytszej, a na odkażone obszary wiatr nawiewał nowe radionuklidy. 
Pomimo zakazu Likwidatorzy starali się informować ludność o skażeniach i zalecać natychmiastową ewakuację, choć byli oskarżani o sianie paniki i ostrzegani ludzie grozili donosem do KGB (!). Mieszkańcy uważali, że skoro promieniowania nie widać, to nie stanowi problem i można spokojnie korzystać z lata. Dzieci nadal bawiły się w skażonych piaskownicach i jadły owoce z radionuklidami, a miejscowi częstowali Likwidatorów domowymi specjałami. W końcu mieszkańcom zagrożonych wiosek odebrano dowody osobiste, by nie mogli wyjechać, nawet jeśli chcieli, zrozumiawszy zagrożenie.
Zdarzały się samobójstwa wśród Likwidatorów, gdy nie wytrzymywali obciążenia psychicznego, szerzył się też alkoholizm, zwłaszcza wobec mitu, że alkohol chroni przed promieniowaniem (mit ten zwalczę przy innej okazji). W Strefie często pracowali ludzie bez odpowiednich kwalifikacji, bo niektórzy specjaliści wykupili się łapówkami w komendach uzupełnień. Nieliczni, bardziej ideowi fachowcy starali się podzielić swą wiedzą z resztą Likwidatorów, by choć trochę zmniejszyć ich narażenie na radiację. Uczyli ich o dawkach i metodach promieniowania, pokazywali, jak używać sprzętu dozymetrycznego. Głównymi miernikami były przyrządy serii DP-5, nie ma wzmianek o innych dozymetrach. Co ciekawe, stwierdzono, że jako sprzęt na wojnę jądrową wymagał "podkręcenia", by nadawał się do pomiarów w Strefie. Dziwne, skoro pierwszy zakres zaczyna się praktycznie od tła naturalnego, co tu "podkręcać", szczególnie że po awarii tło podskoczyło znacznie i problemem powinna być raczej za wysoka czułość.
Powrót do kraju nie zakończył gehenny Likwidatorów. Pomimo szwankującego zdrowia, zniszczonego radiacją, mieli problemy z uzyskaniem odszkodowań, gdyż Czarnobyl nie leżał na terytorium Łotwy, Litwy i Estonii. Władze tych państw uznały, że nie one wysłały rezerwistów do Strefy, tylko Moskwa, zatem nie muszą płacić odszkodowań. Usuwano też informacje z dokumentacji medycznej, aby problemów zdrowotnych nie dało się powiązać z napromieniowaniem, fałszowano również przyczyny zgonów. Zapadł mi w pamięć przypadek "sprawdzania" skażenia pacjenta za pomocą DP-5W - dogadawszy się z personelem, chory mógł obejrzeć miernik i okazało się, że... nie ma w nim baterii. Trudno o lepsze podsumowanie całej tej udawanej poczarnobylskiej "dozymetrii".
Nie będę tutaj streszczał całej książki, która jest zdecydowanie warta przeczytania, powyższe informacje powinny stanowić wystarczającą zachętę dla wszystkich zainteresowanych czarnobylską awarią i nie tylko. Jedyną wadą jest... długość. Wspomnienia likwidatorów starczą na dwa wieczory lektury, a chciałoby się spędzić nad nimi więcej czasu, poznać dodatkowe szczegóły ich pracy, życia i przemyśleń. Książka mogłaby być ze dwa razy dłuższa, na pewno udałoby się zebrać więcej materiału źródłowego. 
Do wydania mam tak naprawdę jedną tylko uwagę. W aneksie umieszczono dodatkowe materiały, np. wyniki pomiarów w terenie w różnych dniach, zdjęcia, szerszy biogram dowódcy łotewskich likwidatorów oraz ich autorski hymn. Problem w tym, że podano jedynie oryginalne rosyjskie słowa pieśni, w dodatku niezbyt czytelną czcionką. Książka jest wydawnictwem popularnonaukowym, zatem teksty obcojęzyczne powinny być przetłumaczone, szczególnie wobec niskiej znajomości języka rosyjskiego we współczesnej Polsce. Podanie samego tekstu oryginalnego dopuszczalne jest jedynie w wydawnictwach źródłowych dla użytku naukowego - wszak badacz powinien znać język źródła, nad którym pracuje. Tekst przetłumaczyłem samodzielnie, a stosowną uwagę przekazałem Wydawnictwu.


Który to raz nas niepokoją wojenkomy*
i dwie godziny dają na zbiórkę
stukają na złączach wagony eszelonu
i nie możemy już zawrócić

Ref.
Jeszcze niedużo, jeszcze malutko
milirentgen - on najbardziej wredny
a ja jego na zwiadzie szukam
i czekam listu od kochanej mamy

Znowu świt, znowu pobudka i wszystko od początku
siadaj w ERChA** jak na konia i znowu w drogę
Czarnobyl oczekuje od nas konkretnego końca
i zeszytu z danymi nie zapomnij zdać

Ref.
Jeszcze niedużo...

Przyjedziesz do obozu, zły jak diabli, o dwunastej
w uszach piasek, w duszy troska, a prysznic zamknięty
i komary, jak bestie, zaczęły kąsać
a ty w pyle, i obdarty, i nieogolony

Ref.
Jeszcze niedużo...

Opuszczone miasto Czarnobyl i wszystkie wioski
na 30 wiorst nie znajdziesz żywej duszy
jakież baby mogą być, kiedy [wszędzie] rentgeny
i tylko słyszysz dźwięczny głos starszyny***

Ref.
Jeszcze niedużo...

W Łubiance**** czas określono nam bardzo wyraźnie
dwa gorące miesiące w roku, dawaj, pisz
rodzina, praca, sprawy - leci wszystko w diabły
łopata, ARS***** i ręce we krwi, i bez jedzenia

Ref.
Jeszcze niedużo...

Ale wszystko jedno, nastanie dzień, kiedy wrócimy
i Ryga znowu uśmiechnie się nam w oknie
w objęciach bliskich od rentgenów się schronimy
i dalszej drogi przewidzieć nam nie dano

Ref.
Jeszcze niedużo...

Przyjaciele, na zbiórkę! Wszyscy przeszliśmy przez Czarnobyl
Kto nie był tu, ten nie zrozumie nas nigdy
Rentgeny nas do grobowej deski połączyły
I niech ta przyjaźń pozostanie na lata!

Ref.
Jeszcze niedużo...

------------------------
* wojenkom - skrót od wojennyj komisariat, wojskowa komenda uzupełnień
** ERChA to pojazd rozpoznania radiometrycznego, natomiast tekst w książce jest przytoczony z błędem - zamiast "sadis" (siadaj) jest "sadist" (sadysta),co nie trzyma sensu zdania.
*** - starszyna - stopień wojskowy występujący tylko w ZSRR
**** - Łubianka - siedziba KGB (przedtem NKWD) przy pl. Łubiańskim w Moskwie
***** - ARS - samochód z instalacją do dekontaminacji

Zamieszczam też oryginalny rosyjski tekst, jeśli chcielibyście sprawdzić moje tłumaczenie, na pewno nie uchroniłem się od nieścisłości i niezręczności stylistycznych:

Nie licząc tej drobnej uwagi edytorskiej, wobec publikacji nie mam innych zarzutów, jest oparta na solidnej kwerendzie źródłowej, a w przypisach końcowych wyjaśniono ważniejsze terminy występujące w pracy, odnoszące się zarówno do historii Łotwy i ZSRR (okupacja radziecka państw bałtyckich), jak i do stosowanego sprzętu (maski, pojazdy). Dla osób zainteresowanych katastrofą czarnobylską jest to pozycja obowiązkowa, ale chętnie sięgną po nią wszyscy miłośnicy dobrego reportażu. Książce najbliżej do "Krzyku Czarnobyla" Swietłany Aleksijewicz, różni się od niej jednak skupieniem tylko na historiach Likwidatorów i ich rodzin, i to wywodzących się z określonego kręgu narodowościowego. W niczym to jednak nie umniejsza wartości książki, a wręcz przeciwnie, ukazuje nieznany dotąd epizod walki z czarnobylską katastrofą.

3 komentarze:

  1. Możliwe, że ERChA to było jakieś miejsce, a podobieństwo siadaj z sadystą nie zostało użyte przypadkowo. Może po prostu pracowali tam sadystyczni ludzie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Albo był pojazdem, który ciągle się psuł.

      Usuń
    2. Już udało się ustalić, że to był pojazd typu "bobik" używany w zwiadzie radiometrycznym, zaś co do słowa "sadist" to faktycznie powinno być "sadis" :)

      Usuń

Jeśli znajdziesz błąd lub chcesz podzielić się opinią, zapraszam!

[komentarz ukaże się po zatwierdzeniu przez administratora]