Czarnobylska „Zona” (czyli po polsku „Strefa”) to wręcz idealne miejsce na horror. Zwłaszcza zważywszy na potoczne poglądy o promieniowaniu, które rzekomo wywołuje potworne mutacje i zamienia ludzi w zombie. Do filmu "Czarnobyl - reaktor strachu" (2012) podchodziłem więc pełen nadziei, zwłaszcza, że nie mamy za wielu produkcji, poświęconych tej tematyce (poza dokumentami dotyczącymi samej katastrofy). Przy odrobinie wysiłku można byłoby nakręcić wciągający film grozy. Tymczasem produkcja wzbudziła we mnie i moich znajomych mieszane uczucia. Nice try, chciałoby się powiedzieć, ale pozostaje głęboki niedosyt. Film trzyma w napięciu, ale fabuła jest do bólu przewidywalna i banalna. Banda młodzieniaszków robi tournée po Europie i w międzyczasie zahaczają o Kijów, gdzie spotkawszy podejrzanego „przewodnika” decydują się na wyjazd do Strefy. Czyli standard, poza tym pachnie na kilometr „Blair Witch”, choć konwencja „found footage” zachowana jest tylko na początku, później mamy normalny film z lekką nutką amatorskiego ujęcia.
Oglądając ten film co chwila chce się powiedzieć – teraz się rozdzielą, ten wyjdzie, nie wróci, tamten pójdzie go szukać, ktoś zostanie ranny itp. - i te przewidywania są w 99% trafione. Panika, absurdalne zachowania, brak przygotowania i ciągłe kłótnie to stały arsenał produkcji tego typu. Dużo przyjemniej oglądałoby się film, w którym tajemnicze zjawiska przytrafiają się grupie profesjonalnych „eksploratorów”, mających sprzęt i doświadczenie. Mniej byłoby zgrzytania zębami, gdy widzimy, jak np. w ciemnym pomieszczeniu jedna dziewczyna zostaje sama, bo towarzysze oddalili się – i zaraz coś ją wciąga. Albo gdy kolejne osoby wysiadają z samochodu i idą w nieznany teren, czy dotykają zmutowanej ryby leżącej na brzegu. Widzieliśmy to już setki razy. Miło byłoby zobaczyć, jak fortyfikują się na dachu jednego z budynków...
Z drugiej strony, pomimo
przewidywalności wielu sytuacji, film trzyma w napięciu, które
narasta powoli. Wiemy, że coś złego się wydarzy, bohaterowie co
chwila „coś” słyszą, czekamy, kiedy z to „coś” zamieni
się w COŚ. Najpierw okazuje się, że to... niedźwiedź. Oddychamy
z ulgą, bo spodziewaliśmy się mutantów a nie misia rodem z ZOO.
Phi, po prostu zwierzęta pałętają się po opuszczonym mieście,
zwykła sukcesja ekologiczna. Nasz dobrostan zakłóca uszkodzenie
samochodu – zwierzęta nie wyrwałyby kopułki aparatu zapłonowego.
Bohaterowie muszą przeczekać w samochodzie do rana. Nocą pojawiają
się zdziczałe psy, które konsumują „przewodnika”, choć ten,
jako jedyny, ma broń. Napięcie rośnie, bo już wiemy, że
zwierzęta nie są jedynymi mieszkańcami tego odludzia.
Wycieczkowicze trafiają na cmentarzysko pojazdów ze śladami
wymiany ognia. Ktoś tu się ostrzeliwał z broni maszynowej. Rośnie
nadzieja na happy end, gdy wymontowują z jednego z wraków potrzebną
część. Kibicujemy – no to biegiem do wozu i chodu! Nagle
atakują psy, ale inne, nie wilkowate, tylko podejrzanie zadbane
futrzaki. W dodatku przestają ścigać naszych bohaterów, gdy ci
wchodzą na kładkę biegnącą przez rozlewisko. Czyżby
promieniowanie sprawiło, że psy boją się wody, tylko stoją na
brzegu, merdając ogonami i patrząc, jak banda oferm usiłuje
sforsować przeprawę? Może miały niezły ubaw, patrząc na kąpiel
jednej z nich? Sam wątek promieniowania poruszono bardzo zdawkowo.
Przewodnik miał nowoczesny dozymetr typu Terra (lokowanie
produktu?), ale pojawia się w filmie 3 razy. Od razu widać, że to
nie w promieniowaniu problem. Co prawda pod sam koniec pojawia się
wątek omamów, wywołanych radiacją, ale bardzo zdawkowo. Sytuacja
nieco się klaruje pod sam koniec, gdy zagrożenie przybiera kształt
wyblakłych quasi-zombie. Atmosfera staje się coraz bardziej
tajemnicza. Jakieś dziecko rodem z Ringu, pojawiające się
kompletnie od czapy i bez kontynuacji. Jakieś polowe szpitale w
piwnicach. I zakończenie, które chwilowo ma nas zmylić, że cała
historia była efektem przywidzeń spowodowanych promieniowaniem.
Kończąc ten przydługi wywód –
inaczej rozłożyłbym akcenty (krótsze wprowadzenie), oddebilniłbym
bohaterów i ogólnie zerwał ze sztampowym schematem. Awaria
samochodu była od początku do przewidzenia, czuło się już przy
problemach z wjazdem do Strefy (wycieczka była nielegalna). Poprawy
też wymagała scenografia – jeden z recenzentów nazwał ją
„krzakami na Gocławiu”.
Podsumowując - jako pasjonat
dozymetrii i historii katastrofy czarnobylskiej nie miałem przy tym
filmie zbyt wiele do roboty, ale generalnie film polecam, choćby dla wyrobienia sobie własnego zdania :)