Strony

25 listopada, 2013

Historia mojej przygody z dozymetrią

Moja przygoda z dozymetrią zaczęła się podczas wykładów na Wydziale Chemii UW, na które uczęszczałem w ramach og-unów, studiując historię na UW. Od najmłodszych lat interesowałem się fizyką i chemią, a tylko niechęć do wyższej matematyki przeszkodziła mi w poświęceniu się im bez reszty (do tej pory wychodzi to przy przeliczaniu jednostek, zwłaszcza, jeśli są to piętrowe obliczenia).
Na wykładzie prof. Czerwiński zaprezentował nam kieszonkowy dozymetr Polaron-Pripyat i jego reakcję na rozpuszczalny (musujący) preparat uzupełniający niedobory potasu. Przy saszetce z substancją smakową miernik wydawał z siebie tylko pojedyncze dźwięki, oznaczające promieniowanie tła naturalnego, natomiast przy drugiej, zawierającej sam związek potasu, nieźle się rozgadał.  Niedługo potem kupiłem swój pierwszy dozymetr - DBDG-01U „Fon”.

Nie był to najlepszy wybór, gdyż miernik ten mierzy jedynie silniejszą emisję gamma, zaś większość źródeł w naszym otoczeniu emituje promieniowanie alfa, beta i słabsze gamma. Z racji niesatysfakcjonujących pomiarów dozymetr znalazł nowego właściciela. Sprawa przycichła, ale dwa lata później trafił mi się pierwszy „zieleniak”, czyli DP-5W. Takich mierników używano podczas katastrofy w Czarnobylu, jest często widoczny na zdjęciach z akcji likwidacyjnej.
DP-5W, tzw. zieleniak, mój pierwszy pełnowymiarowy rentgenoradiometr :)
Jeden z dwóch typów najczęściej używanych podczas katastrofy w Czarnobylu.

Przyrząd ma 2 liczniki Geigera, jeden od niskich zakresów, który mierzył promieniowanie tła i słabe źródła, i drugi od wysokich, aż do 200R/h, czyli po 2 godzinach przy takiej mocy dawki otrzymujemy dawkę śmiertelną. Miernikiem zmierzyłem moc dawki od zegarka po dziadku i kompasu Adrianowa, po czym został sprzedany z zyskiem i znowu nastąpiła przejściowa cisza. Ale już ostatnia, stara miłość nie rdzewieje.
Pasja powróciła w tym roku i to ze zwielokrotnioną siłą.  Powrót zaczął się od wymagającej remontu „Sosny”, którą do tej pory bardzo cenię za dużą czułość na słabe promieniowanie beta, solidne wykonanie i prostotę obsługi. Potem „Radiatex MDR-1”, współczesna konstrukcja, ale na tej samej tubie SBM-20-1, co konstrukcje radzieckie. Wreszcie Polaron-Pripyat, jeden z lepszych kieszonkowych dozymetrów „pokolenia Czarnobyla”. Coś mnie jednak podkusiło, by kupić inny wynalazek z epoki - RKSB-104, znany też jako Radian - humorzasty i mniej ergonomiczny niż Polaron, ale też ma swoje zalety. Po nim przyszedł nasz krajowy RK-67, a to dopiero początek.

Kieszonkowe radiometry i dozymetry - u góry RK-67, od lewej - luminescencyjny radziecki ID-11, optyczny polski DKP-50, dwie sztuki Polaron-Pripyat i czarny RKSB-104.

W międzyczasie odwiedziłem Narodowe Centrum Badań Jądrowych w Świerku, a później, czekając na operację w szpitalu, powstał pomysł założenia popularnonaukowego bloga, który urzeczywistniłem tydzień po wypisaniu. Tyle tytułem wstępu, zajmijmy się pomiarami i zwalczaniem mitów dotyczących radioaktywności!





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli znajdziesz błąd lub chcesz podzielić się opinią, zapraszam!

[komentarz ukaże się po zatwierdzeniu przez administratora - treści reklamowe i SPAM nie będą publikowane!]