Strony

28 października, 2023

Katastrofa Kysztymska (1957) - cz. II - relacje świadków

Ponieważ wpis o katastrofie Kysztymskiej [LINK] był dosyć długi, postanowiłem podzielić go na dwie części. W drugiej umieściłem wspomnienia pracowników zakładów "Majak", likwidatorów oraz mieszkańców Czelabińska-40 (obecnie Oziorsk). W nawiasach kwadratowych moje uwagi i uzupełnienia, nawiasy okrągłe pochodzą z oryginalnego tekstu.

Zabrali mi nowe buty!

„Tego dnia ja i moi towarzysze oglądaliśmy film w Derewiaszce, to jest nasz lokalny klub” – mówi jeden z pierwszych likwidatorów, Anatolij Wasiljewicz Dubrowski. „I w pewnym momencie usłyszeliśmy mocny ryk, nawet budynek zaczął się trząść Ale nie zwróciliśmy na to większej uwagi".

A. W. Dubrowski - https://tass.ru/obschestvo/5131645


Już następnego dnia, był poniedziałek, 30 września, Anatolij Wasiljewicz jak zwykle poszedł do pracy. Ale autobus z robotnikami nie został wpuszczony za pierwszym razem przez punkt kontrolny.

"Kiedy w końcu nas przepuścili, wszyscy udali się na swoje miejsca, a nas, sześciu elektryków, od razu zabrano do budynku administracyjnego. Gdy tylko tam weszliśmy, wyszedł nam na spotkanie mężczyzna we wszystkim nowym i czystym: w nowych kombinezonach, nowe buty z kirzy [sztucznej skóry] i czapkę. To było dla nas zaskoczenie. W zakładzie nigdy nie widzieliśmy nikogo we wszystkim, co nowe” – mówi Anatolij Dubrowski.

Wszystkich sześciu elektryków przyjęto jako uzupełnienie [stanu osobowego likwidatorów]. Dostali gumowe kombinezony i cztery maski przeciwgazowe, a pozostali dwaj – płatkowe ["liepiestki"] maski oddechowe, podobne do masek medycznych. Anatolij Wasiljewicz i jego przyjaciel dostali te same maski.

Dozymetrysta, który spotkał się z pracownikami w budynku administracyjnym, wyprowadził ich na zewnątrz i ręką pokazał, co należy zrobić. "Musieliśmy chwycić za narzędzia - łopaty, łomy, kilofy - i wykopać krzaki, które rosły wzdłuż fontanny. Jednocześnie nikt nam nie wyjaśnił, jak mamy się zachować. Mówiono tylko, żebyśmy nie zdejmowali masek – powiedział Dubrowski.

Podczas pracy jeden z nich źle się poczuł i upadł. Szybko zdjęli mu maskę, aby mógł oddychać. Jak wspomina Dubrowski, najwyraźniej zatkał się jakiś zawór w masce i gdy ich przyjaciel poczuł się trochę lepiej, z powrotem założył maskę przeciwgazową i kontynuował pracę. Ale maski „płatki” niemal natychmiast przestały działać, więc mężczyźni już pracowali bez nich.

Po półtorej lub dwóch godzinach skończyli pracę i udali się na miejsce, gdzie czekał już na nich dozymetrysta, ten jednak nie pozwolił im się do siebie zbliżyć. Z odległości około 50 metrów krzyknął do mężczyzn, aby się zatrzymali, zmierzył za pomocą urządzenia poziom promieniowania i uciekł. Jak mówi Dubrowski, mężczyzna z urządzeniem najwyraźniej się przestraszył.

"Po 20-30 minutach przyjechał do nas wóz strażacki i zaczął nas obmywać zimną wodą z dyszy strażackiej, ciśnienie było bardzo duże. Myłem się jako ostatni. Mycie pleców jeszcze jakoś znosiłem, ale kiedy strumień zaczął uderzać w pierś, bolało tak bardzo, że prosiłem, żeby to wszystko przerwać. Pracowałem bez „płatka”…” – mówi Dubrowski.

Całkowite zmycie brudu nie było możliwe. Przy wyjściu z zakładu stanęli  dozymetryści i wyganiali z powrotem do mycia wszystkich, którzy "świecili". Dubrowski i jego przyjaciel, który również pracował z maską, opuścili zakład dopiero późnym wieczorem i od razu udali się do stołówki. Ale przyjaciołom nie udało się zjeść obiadu. Tam też dosłownie wysłano ich do łaźni. Nawet w małym sklepie nie chcieli im sprzedać bochenka chleba i kefiru, bo „świecili”.

Dubrowski zdał sobie sprawę, że taka „brudna” osoba nie będzie nigdzie wpuszczona i poprosił współlokatora, aby poszedł do sklepu i kupił mu jedzenie. Czekając na niego, zasnąłem i przespałem całą noc, a następnego dnia prawie spóźniłem się do pracy. Ledwo zdążyłem na ostatni autobus. "Poszedłem do pracy w nowych skórzanych butach. Kosztowały wtedy mnóstwo pieniędzy. Kiedy skończyła się moja zmiana, wróciłem, a oni je zdjęli i wrzucili do kontenera, a zamiast tego dali mi buty robocze ”, mówi Anatolij Dubrowski.

Pracując przy fontannie, elektrycy otrzymali pięć dziennych norm narażenia na promieniowanie. Tę samą dawkę promieniowania otrzymali ci, którzy biegli w pobliżu budynku, w którym nastąpił wybuch. Według Dubrowskiego, aby znaleźć się na liście likwidatorów wypadku, trzeba było wówczas otrzymać 100 mikroroentgenów [100 µR = 1 µSv, bardzo mało, zważywszy na ówczesne, wysokie normy oraz sytuację awaryjną]. Ale oni, sześciu elektryków, nie otrzymali fotokaset, jak wcześniej nazywano przyrządy do pomiaru poziomu promieniowania [tzw. błona dozymetryczna, dawkomierz kliszowy], więc nie zostali od razu wpisani na listę uczestników likwidacji wypadku w zakładach Majak.

https://www.olx.pl/d/oferta/blona-dozymetryczna-dozymetr-CID4042-IDK5vyU.html?isPreviewActive=0&sliderIndex=0

Już latem 1958 r. w miejscu, gdzie elektrycy wycinali krzaki, pracował spychacz, dla zabezpieczenia przed promieniowaniem cały obłożony ołowiem. Zdejmował i wywoził warstwę skażonej gleby, a w jej miejsce sypał warstwę czystej ziemi. 

Ołowiany czołg

Michaił Kuleszow, ślusarz 6. kategorii, o wybuchu dowiedział się od kierownictwa, gdy przybył do pracy na drugą zmianę. 

M. Kuleszow - https://tass.ru/obschestvo/5131645

Został, podobnie jak wielu innych pracowników w tym czasie, wysłany do likwidacji skutków katastrofy. Kuleszow opancerzył ołowiem boki i podłogę ciągnika gąsienicowego Staliniec S-80.

http://uncle-vova.com/card/stalinec-80-s-80-universalnyj-gusenichnyj-traktor/

"Już następnego dnia S-80, cały w ołowiu, pojechał na rozpoznanie miejsca wybuchu. Od budynku z dużym kominem do epicentrum było ok. 500 metrów, ale obciążony ołowiem spychacz jechał zaledwie 2 km/h. Gdy dotarł na miejsce, zwiadowca wyskoczył z kabiny, dokonał pomiarów i od razu wrócił. Całość zajęła około 2 godzin. Później mechanicy tym samym sposobem i w jak najkrótszym czasie zabezpieczyli ołowiem czołg T-34 i pojechali nim do samego epicentrum eksplozji. 

Nasza brygada przystąpiła do prac likwidacyjnych w październiku. Musieliśmy upleść "bicz" z rur i węży i dostarczyć go w miejsce wybuchu, gdzie już pracowali wiertacze [narrator nie wspomina o przeznaczeniu tego "węża", najprawdopodobniej miał umożliwić wypompowanie wody ze zniszczonych pomieszczeń, a także doprowadzenie do nich elektryczności czy sprężonego powietrza do młotów pneumatycznych i innych narzędzi]. 

Prace renowacyjne w zakładzie rozpoczęły się w 1958 roku. Jak mówi Kuleszow, warunki pracy nie były najprzyjemniejsze: wszystkie pomieszczenia zostały zalane wodą. Budowniczowie przebili przejścia, a elektrycy zapewnili oświetlenie girlandami żarówek. W tak trudnych warunkach przyszło im pracować. Nie zabrakło też „przygód”.

"Pewnego dnia Michalski szedł po ciemku po ułożonych przez nas deskach i zabrudził sobie włosy. Czym żeśmy ich nie myli! I szamponami i mocnymi chemikaliami, ale nie udało się ich zdekontaminować" - mówi Kuleszow. "Nawet fryzjer odmówił ścięcia mu włosów. Z pomocą przyszedł przyjaciel i ogolił mu głowę. Zdarzyło się nawet, że ktoś spadł z desek i wpadł do tej skażonej wody”.

Dziadek zamalowany czarnym markerem


Ludmiła Smirnowa urodziła się po tym wypadku, w 1961 r. i do 18. roku życia mieszkała niedaleko Majaku. „W mieście nie rozmawiano o tym wypadku, tak jak nie było w zwyczaju rozmawiać o wielu innych zdarzeniach, które miały miejsce w tym czasie nie tylko w mieście, ale i w innych miejscach Związku Radzieckiego. Ale były różne incydentów, choć do tej pory się o tym nie mówi” – ​​powiedziała córka likwidatora. Ojciec Ludmiły był jednym z tych, którzy pomogli uporać się ze skutkami wypadku Mayaka. Spłonął od promieniowania dosłownie dwa tygodnie po kolejnym takim „incydencie”, który miał miejsce znacznie później niż wydarzenia sprzed 60 lat. Faik (tak miał na imię ojciec Ludmiły Smirnowej) nawet nie powiedział rodzinie o tym, co działo się w fabryce. Rozmowy na ten temat były zabronione. Córka likwidatora wspomina, jak w przedszkolu nauczyciele przebrali wszystkie dzieci w inne ubrania i pilnie wywieźli wszystkich autobusem za miasto na cały dzień. "Nie myślałam o tym, co się dzieje i jaki to ma wpływ na zdrowie i środowisko. To było moje dzieciństwo, które tam miało miejsce i uważałam to za normę. Plusem było to, że nas, dzieci, wysłano na leczenie na południe" – mówi Ludmiła Smirnowa.

Nie ewakuowano mieszkańców „Sorokowki”, jak sami mieszkańcy nazywali swoje miasto od jego kodowej nazwy – Czelabińsk-40. Oznacza to, że w mieście nie powinno być masowej choroby popromiennej, a mimo to ludzie nadal umierali. Prawdziwej przyczyny śmierci nikt nigdy nie spisał, podano, że jest to dystonia wegetatywno-naczyniowa II stopnia lub nowotwór. Nawet w dokumentacji medycznej jej syna, urodzonego w 1988 roku, w opisie drzewa genealogicznego chorób dziedzicznych, dziadek jest zamalowany czarnym markerem i wskazano, że zmarł na raka.

***

„Potężna eksplozja była bardziej zaskakująca niż przerażająca” – wspomina były dyrektor oddziału Instytutu Biofizyki Uralu Południowego Eduard Lubczanski, który w tym czasie pracował jako młodszy lekarz w jednostce wojskowej. - Prace strzałowe niedaleko naszego pułku odbywały się regularnie, gdyż budowano nowy budynek fabryczny zakładów chemicznych. Jednak wieczorem zaczęły pojawiać się informacje od wojskowych pracowników budowlanych wracających z pracy w innych miejscach, że „coś tam eksplodowało i "dzwoniły" ubrania tych, którzy tam byli”. Kiedy wieczorem zapadł zmrok, przez okno zobaczyłem szkarłatny ślad w kierunku północno-wschodnim na ciemnoniebieskim gwiaździstym niebie. [LINK]

„Nie słyszałem samej eksplozji, ale wydawało mi się, że mnie oświeciła i wszystko, co było na moim stole, wyleciało przez okno na ulicę” – wspomina weteranka zakładów Majak Maria Żonkina, która pracowała jako ratownik medyczny w przedsiębiorstwie. - Wyszłam i spojrzałam - przed gabinetem zabiegowym nie było okien, dookoła było tylko szkło, wszystkie donice z kwiatami powypadały. Nikt nie rozumiał, co się stało. Na ulicy obok mnie przebiegł major z grupą żołnierzy i kazał wezwać trzy ambulanse dla ewentualnych ofiar. Samochody przyjechały, ale na szczęście nie było ofiar. Tylko jedna kobieta została ranna w rękę odłamkiem, a rama okienna spadła na głowę mężczyzny.

M. Żonkina - https://74.ru/text/gorod/2017/09/29/51292491/

„Włączyłam urządzenie do pomiaru poziomu promieniowania i powiedziałam, że jest zepsute” – mówi weteranka Maria Żonkina. „Po prostu nie przyszło mi do głowy, że wskazówka może wybić się tak daleko poza skalę”. Krótko przed eksplozją przeszkolono nas, jak zachować się, gdyby Amerykanie zrzucili bombę atomową. Nie mieliśmy jednak pojęcia, że ​​bez interwencji cudzoziemców może powstać niebezpieczeństwo.

***

„Moc dawki na terenie naszej jednostki wojskowej osiągnęła 6 rentgenów na godzinę (sto tysięcy razy więcej niż poziom bezpieczny dla człowieka – przyp. autora), a na terenie – 3 rentgeny na godzinę” [odpowiednio 60 i 30 mSv/h] – wspomina Eduard Ljubczanski. „Natychmiast przeniesiono cały personel wojskowy z ulicy do koszar i rozpoczęto pilne przygotowania do ewakuacji. Przy wejściu ustawiono wartowników. Ludziom wolno było opuszczać baraki tylko wtedy, gdy było to konieczne i bezwzględnie w zdejmowanych kaloszach. Tym, którzy w tym roku musieli zostać zdemobilizowani, pozwolono zabrać ze sobą tylko to, co spakowali przed wypadkiem. Wszystko inne zostało zniszczone.

Żołnierze przeszli do „czystej” części. Nie wpuszczono ich przez bramę, dopóki nie poszli do łaźni. Dekontaminację całego 600-osobowego personelu wojskowego zakończono dopiero rano.

„Kiedy nas ewakuowano, widzieliśmy, jak wywożono ostatnich więźniów ze skażonego obozu” – wspomina były lekarz wojskowy. - Na początku z obozu rozebrano ich do naga i biegli tak przez 150–200 metrów. Tam ich przywitano, przebrano, wsadzono do samochodu, a gdy był już pełny, zawieziono w bezpieczne miejsce. Nie musieliśmy tak biegać, ale kazali wszystkim się przebrać. [LINK].

***

Trudniejsze było przesiedlenie mieszkańców sąsiednich wsi. Technik projektowy Giennadij Sidorow twierdzi, że wielu całkowicie odmówiło opuszczenia domów.

„Komunikowaliśmy się z mieszkańcami, mierzyliśmy domy, prowadziliśmy ewidencję budynków w celu wyceny majątku, niszczyliśmy domy” – wspomina likwidator. - Zaczęliśmy w listopadzie pod Oziorskiem, a zakończyliśmy w obwodzie swierdłowskim – tam wysiedlono dwie wsie. Wtedy każdy mógł wybrać pieniądze lub dom w specjalnie zorganizowanych dla przesiedleńców sowchozach [państwowych gospodarstwach rolnych]. Oczywiście nie ufano nam, zastanawiano się, czy nie oszukamy. Były też groźby, rzucili się na nas z bronią, z siekierą i prawie nas zabili. Wszystko dlatego, że ludzie nie rozumieli, dlaczego ich wysiedlano. A nam zakazano składania jakichkolwiek wyjaśnień. Pamiętam, jak z domu wyszedł silny dziadek z długą siwą brodą i powiedział: „Synu, dlaczego chcesz mnie wyrzucić, cała moja rodzina leży tu, na cmentarzu”. Wyjaśniłem, że jest tu niezdrowo. Nie uwierzył i powiedział, że rzekomo znaleziono tu uran.

Wydobycie uranu jest jednym z najpopularniejszych wyjaśnień przesiedleń na dużą skalę. Ludzie nie widzieli promieniowania, nie odczuwali go, więc niebezpieczeństwo wydawało się odległe. Dlatego pomimo zakazów mieszkańcy skażonych terenów spokojnie kontynuowali zbiory zbóż, łowienie ryb i picie skażonego mleka.

Według Giennadija Sidorowa najtrudniej było patrzeć, jak odbiera się ludziom plony i zwierzęta gospodarskie. Po dokładnych kontrolach, jeśli produkty i zwierzęta były zbyt skażone, były niszczone.„Ludzie nie chcieli wyjeżdżać bez zwierząt gospodarskich” – mówi biofizyk Eduard Ljubczanski. „Zgodzili się na przeprowadzkę dopiero, gdy zobaczyli, że bydło zaczęło padać. Wymierały zwierzęta pasące się na polach na świeżym powietrzu. Otrzymali znacznie wyższą dawkę promieniowania, a zwierzęta rozwinęły ostrą chorobę popromienną. Ich mleko było niebezpieczne dla ludzi. Dlatego w przesiedlanych wioskach zabijano krowy i kozy, aby ich nie jedzono i nie pito ich mleka. Z powodu długotrwałego przebywania na ulicach chłopi z niektórych wiosek przesiedlonych półtora tygodnia po eksplozji zaczęli wykazywać oznaki choroby popromiennej. „Wiedzieli, że muszą się ukryć, że nie muszą wychodzić. Ale trzeba nakarmić bydło. A ludzie otrzymali więcej dawek promieniowania” – wyjaśnia biofizyk. Z relacji mieszkańców wynika, że ​​w zbiornikach znajdujących się w pobliżu elektrowni zdechły wszystkie ryby, które po eksplozji wypłynęły brzuchem do góry.

„Lekcja "Majaka" pomogła w jakiś sposób Czarnobylowi po awarii w elektrowni jądrowej” – mówi Ljubczanski. „Właśnie wtedy dział biofizyki wymyślił głęboką orkę ziemi, dzięki czemu jej aktywność zmieniła się o rząd wielkości.

Jeden z wielu mogilników, gdzie zakopano skażoną glebę, zwierzęta i dobytek - https://www.topnews.ru/photo_id_11783_9.html


Wraz z wysiedleniami aktywnie prowadzono likwidację skutków wybuchu radioaktywnego na terenach zaludnionych i w zakładach chemicznych. W pracę zaangażowali się wszyscy, którzy tylko mogli. Pracownikom zakładów pomagały tysiące żołnierzy, więźniów i cywilów.

„Na terytorium przedsiębiorstwa spadło 18 milionów Ci substancji czynnych” [spośród łącznego opadu 20 Ci] – mówi Eduard Ljubczanski. - Naturalnie, trzeba było go wyczyścić. To była niebezpieczna praca, jeśli nie przestrzegało się zasad. W budowie nowego zakładu na skażonym terenie uczestniczyły zarówno wojskowe jednostki budowlane, jak i więźniowie. Ale do pewnej dawki - 20-25 rentgenów [0,2-0,25 Sv]. Jeżeli była wyższa, to ludzi wywożono. Zasadę tę zastosowano później w Czarnobylu.

Codziennie od likwidatorów pobierano krew w celu określenia stopnia uszkodzeń popromiennych.

***

„Nie wiedzieliśmy, co się dzieje” – mówi likwidatorka Nina Georgiewna. — W wieku 18 lat dostałam pracę jako tokarz w zakładach chemicznych. W chwili wybuchu byłam w pracy. Natychmiast załadowano nas do autobusów i zawieziono do miasta. Prace [w zakładzie - przyp. red.] wznowiono po około tygodniu. I od razu zmienił się harmonogram: pracowaliśmy 30 minut, a potem zeszliśmy na dwie godziny do piwnicy, gdzie nam zorganizowano coś w rodzaju siłowni (ros. sportzal). Kilka razy zmuszali mnie do zmiany ubrania - ciągle mnie sprawdzali. Przy wyjściu z warsztatu, przy wejściu. Ubrania ciągle "brzęczały". Wydawana odzież robocza była w kolorze niebieskim, ale zanim wróciłeś do domu, stała się brązowa. A dozymetryści przyszli do domu, żeby zmierzyć. U nas wszystko "świeciło". Zmieniliśmy pościel, ale nic to nie dało. Bo dozymetryści odjeżdżają, ale u nas ciągle wszystko „dzwoni”. Sprawdzili zarówno chodniki, jak i domy. Pamiętam, jak szmatami myliśmy chodnik wokół pobliskiej szkoły. Nie mieliśmy dość wiader, więc wszyscy sąsiedzi przynosili wiadra z wodą i pomagali myć.

Pracownicy zakładów chemicznych musieli widzieć napromieniowanych ludzi jeszcze przed wypadkiem w 1957 roku. Według niektórych raportów od chwili założenia przedsiębiorstwa niebezpieczne dawki otrzymało ponad trzy tysiące pracowników. „Niektórzy mieli oparzenia, które się nie goiły” – mówi Maria Żonkina. - Pacjenci zostali wysłani do moskiewskiej kliniki. Po mieście jeździły nawet samochody, podlewając drogi nadmanganianem potasu. Jesteśmy przyzwyczajeni do ochrony siebie, a dzieci uczono, aby nie podnosić niczego z ziemi.

Osoby skażone kierowano z punktu kontrolnego do ośrodka medycznego, gdzie odkażano ich nadmanganianem potasu [silny utleniacz], kwasem szczawiowym [rozpuszcza zewnętrzną warstwę naskórka] i amoniakiem [neutralizuje kwas], a następnie kierowano pod prysznic. Jeżeli zanieczyszczenie pozostało, pracownika przenoszono na trzy dni do „czystych” warunków. [takie metody odkażania mogą się wydawać dość radykalne, ale jeden z polskich podręczników ochrony radiologicznej zalecał, by palec skażony plutonem włożyć na krótką chwilę do... kwasu azotowego i zaraz potem spłukać dużą ilością wody]

***

Według lokalnych mieszkańców w prace zaangażowane były nawet dzieci, które musiały zakopywać na polach plony skażone promieniowaniem.

„Wszystkie klasy naszej szkoły do ​​29 września brały udział w żniwach” – wspomina Raisa Nizamowna, mieszkanka Ruskiej Karabolki. – Byłam wtedy w pierwszej klasie. Ostatniego dnia wszyscy zostaliśmy wezwani z powrotem na pola. Widzieliśmy głębokie rowy. Tam bez wyjaśnienia powiedziano nam, że mamy zakopać całe plony. W drugiej klasie uczniowie zostali wysłani do sadzenia lasów na skażonym terenie. Przez dwa lata lekarze co miesiąc przychodzili do nas na pełne badanie. W piątej klasie moje wole wzrosło z powodu braku jodu. O tym, co wydarzyło się w zakładach Majak, dowiedzieliśmy się dopiero 40 lat później. 

Inna mieszkanka wsi, Maria Kulikowa, w 1958 r. pracowała w leśnictwie Tiubuk i brała udział we wszystkich pracach sadzenia lasów. „O tym, co robimy, dowiedzieliśmy się dopiero w 1993 roku” – mówi Maria Kulikowa. - Zaraz po wypadku w Stowarzyszeniu Produkcyjnym Majak zaczęły się problemy zdrowotne: zaczęły mnie boleć nogi, wcześnie wypadły mi zęby.

„Wielu, którzy usunęli skutki wypadku, zginęło” – dzieli się z 74.ru inny rozmówca. — Nasz przyjaciel poszedł do technikum w Oziorsku i poszedł do pracy w zakładach chemicznych. Zmarł natychmiast po rozpoczęciu pracy w fabryce.
– Myślałeś o opuszczeniu miasta? – zapytaliśmy w odpowiedzi.
- Gdzie moglibyśmy iść?! – po prostu poskarżyła się. „Nikt nie wiedział, co się dzieje”. Urządzenie jest przykładane do ciała, dzwoni. Nie rozumiałam, co to dzwoniło. To nadal było tajne. A za ujawnienie tego groziło rozstrzelanie.
https://www.topnews.ru/photo_id_11783_9.html

Żołnierze bali się pracować przy likwidacji. Kuszono ich nawet przejściem do cywila po wykonaniu zadania. Ostatecznie oficerowie własnym przykładem "pokazali", że promieniowanie nie zabija [przynajmniej nie od razu].
„W 1957 roku miałem 19 lat i służyłem w batalionie budowlanym. Wczesnym rankiem 30 września załadowano nas na ciężarówki i wywieziono – nie powiedziano nam, gdzie i dlaczego. Zawieźli mnie do miasta, które teraz nazywa się Oziorsk. Następnie nazywano go Czelabińsk-40 lub „Sorokowka”. Jednak wymawianie tej nazwy było surowo zabronione, kazano po prostu mówić „miasto” – wspominał później jeden z likwidatorów

„Nas, poborowych, wysyłano do najbardziej „brudnych” (skażonych – RP) miejsc. Uważano, że skoro jesteśmy tu tymczasowo, nie zdążymy przyjąć dużej dawki promieniowania. Ale nikt nie zmierzył, ile tam otrzymaliśmy. Z pracy do baraków zwalniano ich dopiero, gdy z nosa zaczęła płynąć krew” – mówi uczestnik wydarzeń.

„Mój mąż codziennie chodził do pracy - fabryka nadal działała, bez względu na wszystko. Kierownictwo zdecydowało: w żadnym z zakładów nie można zatrzymać produkcji, wystarczyło przeprowadzić samoczyszczenie. Trzeba było „wykuć tarczę nuklearną”, jak wtedy mówiono. Najpierw pracowali w fabrykach po trzy, cztery godziny, potem ogłosili: zrobiło się czyściej i można pracować sześć godzin”.

„Przeniesiono nas z Majaka i pozwolono nam opuścić miasto dopiero trzy miesiące po wypadku, kiedy wydano rozkaz zwolnienia wszystkich pracowników zakładu, którzy otrzymali dawkę promieniowania przekraczającą 250 rentgenów [2,5 Sv]. Dawkę 400 rentgenów [4 Sv] uznano za śmiertelną – wspomina uczestniczka wydarzeń [LINK].

Metlino to jedyna nieprzesiedlona wieś na terenie EURT. Mieszkają tu likwidatorzy, ich potomkowie oraz przesiedleńcy znad Tieczy. 

 https://russian.rt.com/russia/article/652678-kyshtymskaya-avariya-posledstviya


„W dniu wypadku siedziałam w domu” – mówi mieszkanka miejscowości Ludmiła Morozowa. „Nagle cała chata gwałtownie się zatrząsła. Na niebie pojawiła się ogromna ciemna chmura. Sąsiednia wioska pokryta była czarnymi płatkami. Następnie wysłano mojego ojca i wielu lokalnych mieszkańców, aby wyeliminować konsekwencje. Całą wolną ziemię zaorano na głębokość pół metra. Wysiedlano ludzi ze wsi. Domy zostały zniszczone. Później cały dobytek i pozostałe odpady budowlane zakopano na specjalnych cmentarzach.” - Zdaniem emeryta władze nikomu nie wyjaśniły, co się stało.- „Ludzie do pracy likwidacyjnej chodzili w normalnych ubraniach” – wspomina Morozowa. „Wieczorami przyjaciele mojego ojca przychodzili do nas, aby umyć się w łaźni. Później wojsko za pomocą dozymetru zmierzyło tło promieniowania łaźni parowej. Następnie żołnierze nie tylko rozebrali łaźnię i ją wywieźli, ale także usunęli warstwę ziemi, na której stała.”[LINK]


Powyższy tekst został przetłumaczony automatyczne z późniejszą moją korektą - zasadniczo tłumacz Google radzi sobie dość dobrze z rosyjskim, aczkolwiek należy być czujnym, bo niekiedy potrafi zmienić sens zdania (głównie to, kto-kogo). Wyraz dozymetrysta (dozimietrist) uparcie jest tłumaczony jako dozymetr. Nie zawsze widzi też rodzaj podmiotu w zdaniu i Uczastnica to "uczestnik", choć powinna być "uczestniczka". Sam tekst może wydawać się trochę niegramotny, ale w taki sposób wypowiadają się osoby, których wspomnienia są cytowane w źródłowych artykułach. 

Cytowane wspomnienia pozwalają zwrócić uwagę na kilka kwestii:
  • katastrofa kysztymska była swoistym poligonem dla przetestowania metod dekontaminacji terenu (zabudowanego i gruntów ornych) na masową skalę - zebrane doświadczenia będą powszechnie stosowane po katastrofie w Czarnobylu
  • skuteczne odkażenie powierzchni dróg, budynków czy ciała wymaga kombinacji metod mechanicznych i chemicznych, nieraz dość radykalnych (budynki szorowano szczotkami drucianymi, ludzi zmywano kwasem szczawiowym)
  • nie zawsze skuteczne odkażenie jest możliwe, wówczas pozostaje tylko odizolowanie skażonego obiektu - stąd burzenie budynków i zabijanie zwierząt, a następnie ich zakopywanie
  • służba dozymetryczna koncentrowała się głównie na pomiarach skażeń, zaś monitorowanie dawek przyjętych przez pracowników i likwidatorów nie zawsze było przeprowadzane
Mam świadomość, że cytowanie fragmenty wspomnień nie wyczerpują całości doświadczeń związanych z katastrofą w "Majaku", jak również nie zawsze są ścisłe. Zachęcam zatem do zamieszczania uwag i sprostowań w komentarzach!

4 komentarze:

  1. Dziękuję za te dwa wpisy dotyczące Katastrofy Kysztymskiej. Po za książką Kate Brown jest ona w dostępnej w PL literaturze opisana co najmniej skromnie. Informacje rosyjskie, też nie są obfite. Więc te wpisy są na prawdę ważne i pomocne. W końcu znalazłem więcej informacji konstrukcji samego zbiornika i więcej szczegółów dotyczących przyczyny. Jak zwykle razglizdziajstwo, niska kultura techniczna, śrubowanie wydajności. Na pewno mniej spektakularny wypadek to zdarzenia w Zatoce Andrejewskiej, gdzie przechowywano zużyte paliwo jądrowe z atomowych okrętów podwodnych. Potem wiele lat trwała mozolna dekontaminacja z pomocą firm z zachodu - trwać powinna do dzisiaj, ale jaki wpływ ma na to wojna na Ukrainie i stosunki z Rosją? Michał Pietrzak

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Trochę czasu mi zajęło szukanie i kompilowanie źródeł, które zresztą są niekiedy sprzeczne (długotrwałość niesprawności układu chłodzenia i moment zauważenia usterki). O wypadku w Zatoce też planuję napisać za jakiś czas, na razie mam dosyć tłumaczenia z rosyjskiego :)

      Usuń
  2. W "internetach" na Youtube znalazłem takie duże opracowanie trwające ponad 2h. Zakres pracy potężny, pytanie czy kwestie radiologiczne, związane z szeroko pojętą atomistyką so podane prawidłowo? https://youtu.be/BdjZR5eY7eo?si=tRwzDWf60zUjl3Wl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obejrzę i dam znać, aczkolwiek z tego co kojarzę to Smartgasm ma bardzo merytoryczne artykuły i nie powinno być wpadek :)

      Usuń

Jeśli znajdziesz błąd lub chcesz podzielić się opinią, zapraszam!

[komentarz ukaże się po zatwierdzeniu przez administratora - treści reklamowe i SPAM nie będą publikowane!]