Blog o promieniowaniu jonizującym, dozymetrii i ochronie radiologicznej. Zwalcza mity związane ze zjawiskiem radioaktywności i przybliża wiedzę z zakresu fizyki jądrowej oraz źródeł promieniowania w naszym otoczeniu.
Wszystkim Czytelnikom mojego bloga życzę szampańskiej zabawy na Sylwestra i pomyślnego Nowego Roku!!! Niech Allegro sypnie dozymetrami, Fukushima siedzi cicho, zegarki świecą gammą i betą, a bliscy przestaną wdychać polon-210 :)
Czas na małe podsumowanie roku:
Nakręcone filmy - 120 (głównie, ale nie tylko o problematyce atomowej)
Posty na blogu - 35
Wyświetlenia - 1350
Najwyższa zmierzona moc dawki ekspozycyjnej - 28 mR/h
Zdobyte próbki -10
Odkryte źródła emisji - 5
Sprzęt dozymetryczny (kupiony / sprzedany) :
radiometry kieszonkowe - 6 (2)
rentgenometry przenośne - 2 (1)
rentgenometry pokładowe - 2 (2)
radiometry przenośne - 2 (1)
rentgenoradiometry - 5 (4)
dozymetry indywidualne - 3 (0)
!!! UWAGA / WARNING / ACHTUNG !!!
Ponieważ niedługo wracam do pracy, ulegnie zmianie częstotliwość publikowania postów na moim blogu. Praca na etat zajmuje z dojazdami 9 godzin dziennie, przez co czas na dłuższy eksperyment wraz z filmem i zdjęciami będę miał głównie w weekendy. Mniejsze notki postaram się publikować na bieżąco. Wiem, że do tej pory była publikowana jedna notka na dzień, jednakże nie chciałbym, aby utrzymanie częstotliwości wpisów odbyło się kosztem ich merytorycznej wartości. Do zobaczenia w następnych postach!
Odkryty przez Marię Skłodowską-Curie i Piotra Curie rad bardzo szybko zaczęto stosować do wyrobu farb świecących, które wkrótce stały się jednym z symboli "radowego szaleństwa". Farby te wykorzystywały zjawisko scyntylacji, czyli powstawania w niektórych substancjach, zwanych scyntylatorami, błysków światła pod wpływem promieniowania. Zjawisko to wykorzystał już Ernest Rutherford w swych słynnych eksperymentach ze złotą folią i z rozbiciem jądra atomu azotu, używając ekranu pokrytego siarczkiem cynku. Ta sama substancja, zmieszana z chlorkiem radu, emitowała charakterystyczne zielonkawe światło, składające się z tysięcy pojedynczych rozbłysków powstałych w scyntylatorze. Z powodu dużej aktywności właściwej radu - w 1 g odbywa się 37 miliardów rozpadów promieniotwórczych na sekundę - błyski te zlewały się w ciągłe światło. Farby radowej używano w latach 20. XX w. do malowania praktycznie wszystkiego, od numerów domów, przez tarcze zegarków, aż na zabawkach i kostiumach tancerek z nocnych lokali kończąc. Radu dodawano również do leków, kosmetyków, papierosów czy nawet prezerwatyw, stąd wspomniana, późniejsza nazwa "radowe szaleństwo". Wracając do naszej farby, to szybko znalazła zastosowanie w lotnictwie, które w dwudziestoleciu międzywojennym przeżywało istny rozkwit po jeszcze pionierskim okresie I wojny. Malowano nią przede wszystkim tarcze i wskazówki przyrządów kontrolnych w kokpicie, ale też np. dźwignie przełączników. Zapewniała podświetlenie tarcz i wskazówek, które nie wymagało zasilania, nie oślepiało pilota, a także nie było widoczne z dużej odległości
Na radioaktywność wówczas nie zwracano uwagi, choć duże tarcze z grubymi cyframi i wskazówkami zawierały więcej farby niż zegarki na rękę, przez co emitowały znacznie większą moc dawki. W dodatku zegarek na rękę ma izolację w postaci mechanizmu i pokrywy, która pochłania większość promieniowania i do ręki dociera jedynie znikomy procent, niewiele wyższy niż naturalne tło promieniowania. Zegary lotnicze zaś osłonięte były jedynie cienkimi szybkami, przepuszczalnymi dla silnego promieniowania gamma wysyłanego przez rad. Problem stanowiła także liczba przyrządów na tablicy rozdzielczej samolotu. Absolutne minimum to prędkościomierz, wysokościomierz, wariometr, chyłomierz z zakrętomierzem, paliwomierz, manometr ciśnienia oleju, obrotomierz, sztuczny horyzont, busola, wskaźnik kursu i chronometr. Każdy z tych wskaźników, obficie pokrytych radową farbą, emitował między 10 a 50 µSv/h (1-5 mR/h) promieniowania gamma. Moc dawki od całej takiej tablicy była znaczna, rzędu setek µSv/h. Na szczęście jednak, zgodnie z prawem odwrotnych kwadratów,natężenie promieniowania zmniejsza się proporcjonalnie do kwadratu odległości. Zatem pilot siedzący w odległości ok. 0,5 m od wskaźników otrzymywał jedynie ułamek początkowej mocy dawki. Poniżej pomiar przeprowadzony przez Michała (pozdrowienia!) przy użyciu dozymetru ANRI Sosna z 4 licznikami GM i radzieckiego wskaźnika ciśnienia tlenu - z początkowych 50 µSv/h pozostanie zaledwie 0,4 µSv/h twardego promieniowania gamma i 3,5 µSv/h emisji łącznej przy pomiarze z otwartą klapką-filtrem dozymetru:
Oczywiście powyżej mierzony jest jeden wskaźnik, a nie cała tablica, jednak narażenia na promieniowanie można uznać za pomijalne, jeśli porównamy je z mocą dawki od promieniowania kosmicznego, wzrastającą wraz z wysokością lotu. Pisałem o tym w osobnej notce - http://promieniowanie.blogspot.com/2018/10/promieniowanie-podczas-lotu-samolotem.html Tutaj jedynie przedstawię wzrost natężenia promieniowania wraz z wysokością - do pomiaru użyto popularnego licznika GM typu SBM-20, znanego z większości radzieckich dozymetrów. Wysokości podane w stopach, więc trzeba podzielić przez 3 by otrzymać metry:
Przy takim natężeniu promieniowania dawka od zegarów stanowi zaledwie kilka procent łącznej dawki otrzymanej przez pilota. Dodatkowo radiację tłumił też kombinezon pilota. Z kolei ekspozycja na radon, emitowany przez tak dużą ilość radu, zależała od konstrukcji samolotu. W maszynach z otwartą kabiną wpływ radonu można pominąć, gdyż ten radioaktywny gaz nie miał możliwości się skumulować, tylko był od razu wywiewany przez pęd powietrza. Koncentracja była większa w zamkniętych kokpitach, choć jeśli nie były hermetyzowane, piloci musieli używać masek tlenowych, co znacznie ograniczało wdychanie radonu. Pod koniec II wojny jednak, wraz ze wzrostem pułapu samolotów, wprowadzono hermetyzowane kabiny i przez kilka godzin lotu cała załoga miała swoiste inhalatorium radonowe. Poniżej kokpit słynnego Spitfire'a:
Farbę radową stosowało lotnictwo praktycznie wszystkich stron walczących w II wojnie - spójrzmy do kabiny niemieckiego Messerschmitta Bf-109:
Radziecki Ił-2 Szturmowik - niektóre zegary wyglądają na wymienione po wojnie - można poznać po białej farbie:
Zerknijmy jeszcze na nowszą maszynę - oto hermetyzowana kabina pilotów ciężkiego bombowca B-29 Superfortress. W tak ciasnej przestrzeni, podczas trwającego kilka godzin lotu stężenie radonu musiało znacznie wzrastać, a jego produkty rozpadu osadzały się na wszystkim, z kombinezonami pilotów włącznie.
Jeśli nie wierzycie w wydajność lotniczych zegarów jako źródeł radonu, zróbcie eksperyment - pojedynczy zegar zamknijcie w pokoju o wymiarach 3x3 m z czujką radonu, najlepiej Airthings Wave, i co godzinę aktualizujcie pomiar. Po kilku godzinach z odczytu "<10 Bq/m3" może zrobić się i 30 Bq/m3, a przestrzeń jest większa niż w/w kabina pilotów i radon generowany jest przez jeden zegar, a nie 20. Po co o tym piszę? Aby zwrócić uwagę na fakt, ze eksponowanie w pomieszczeniach przyrządów z farbą radową, zarówno osobno, jak i zamontowanych w samolotach, wymaga monitorowania stężenia radonu i zapewnienia odpowiedniej wentylacji. Dotyczy to przede wszystkim muzeów, ale również prywatnych kolekcji lotniczych wskaźników, starych zegarów czy wyrobów z epoki "radowego szaleństwa".
***
Farby radowe były w użyciu aż do lat 60. XX w., kiedy zaczęto je stopniowo wycofywać, zmniejszając ilość używanego radu i zastępując go innymi izotopami, np. strontem-90 lub prometem-147.
Kokpit samolotu MiG-15, farba radowa wyróżnia się kremową barwą, białe wskaźniki są jej pozbawione.
Do wycofania farb radowych w Polsce przyczyniło się Centralne Laboratorium Ochrony Radiologicznej, badające narażenie pracowników malujących tarcze przyrządów tymi farbami. Jak widać, Polska też miała swoje "Radium Girls", choć nie tylko kobiety zatrudniano przy malowaniu podświetlanych przyrządów. Znane były przypadki malowania spławików wędkarskich farbą radową (!) i inne nieodpowiedzialne zachowania. Radową masę świecącą stosowano nie tylko w lotniczych wskaźnikach, ale również w kompasach Adrianowa, produkowanych w Śląskich Zakładach Mechaniczno-Optycznych "Opta" [LINK].
W latach 70. przeprowadzono w Polsce akcję wymiany lotniczych wskaźników na wykorzystujące nieradioaktywne farby, tzw. okresowego świecenia. Farby takie wymagają naświetlenia światłem widzialnym i później przez pewien czas oddają przyjętą energię w postaci światła.
Stosuje się je powszechnie w tablicach ostrzegawczych i tańszych zegarkach, w zabawkach itp. Akcja nie objęła jednak niektórych muzealnych eksponatów, przy których nadal można zmierzyć nieco podwyższony poziom promieniowania. Poniżej pomiar przy bombowcu Iliuszyn Ił-28 - sygnalizator PM-1401 mierzy tylko promieniowanie gamma, którego tło naturalne zwykle nie przekracza 0,1 µSv/h - a przy kokpicie tej maszyny mamy 0,48:
Część jednak samolotów eksponowanych w muzeach pozbawiono wszystkich wskaźników, o czym można się przekonać w warszawskim Muzeum Wojska Polskiego:
Wygląda to na nadgorliwość, gdyż ekspozycja plenerowa zapewnia wystarczające bezpieczeństwo, tak od promieniowania, jak i od radonu, zaś przez brak zegarów zabytek jest niekompletny. Problem pojawia się przy wystawach we wnętrzach - poniżej niemiecki manometr w Muzeum Armii "Poznań", stężenie radonu w pomieszczeniu zależy od szczelności gabloty, przed promieniowaniem wystarczająco chroni odległość i krótki czas przebywania w pobliżu:
Zegary lotnicze z farbą zawierającą rad mogą służyć do testowania sprzętu dozymetrycznego, szczególnie tego o wyższych zakresach i mierzącego jedynie promieniowanie gamma. Mierzona moc dawki zawiera się mniej więcej między 5 a 60 µSv/h (0,5-6 mR/h), zatem zmierzymy ją nawet pokładowym rentgenometrem DPS-68M, który ma sondy w metalowych osłonach i zakres 0,1-200 R/h. Możemy też badać odporność dozymetrów na przeciążenie - przyrządy o małym zakresie i prostej konstrukcji będą się "zatykać" jak np. Master-1. Zegary te jednak są dość niebezpieczne z racji możliwości skażenia drobinami farby radowej oraz dużą ekshalację radonu, szczególnie jeśli obudowa jest nieszczelna lub uszkodzona. Zatem lepiej unikać dłuższego kontaktu z nimi oraz przechowywania w miejscu przebywania ludzi. W razie wątpliwości, czy dany zegar jest bezpieczny należy zasięgnąć porady Inspektora Ochrony Radiologicznej. W kwestii szczegółów zagrożenia radonowego odsyłam do Zuzanny, specjalistki w dziedzinie radonu - http://rncheck.com/
Bazar antyków na Kole (sobota-niedziela, od bladego świtu do 13-14) jest jednym z tych miejsc, gdzie dozymetrysta-amator może zaopatrzyć się w świecące zegarki, wyroby z uranowego szkła, a czasem i mierniki promieniowania. Niestety jest to bardzo drogi targ, zaś sami sprzedawcy do najbardziej uprzejmych nie należą. Często głupi drut pod lusterko od lampy naftowej kosztuje... 10 zł, choć na konkurencyjnym, plebejskim targu na Olimpii za coś takiego menel chciałby może 2 zł... Podobnie ma się sprawa ze świecącymi zegarkami. Potłuczony kompas Adrianowa sprzedawca wycenił na... 30 zł, choć ten sam typ nabywałem za 5-12 zł. Stłuczony angielski budzik z niezłą emisją ceniony był na 30 zł, a kilka miesięcy później... na 40 ! Zmasakrowany Junghans, z którego dałoby się wyjąć parę trybików najwyżej, gdyż wyglądał jak po spotkaniu z ciężarówką - to samo, 30 zł. Pominę milczeniem komplety zastawy z uranowego szkła, omówione w notce o szkle uranowym. Raz udało mi się trafić buteleczkę za jedyne 8 zł, pewnie dlatego, że bez korka. Sprzedawcy często są chamscy jak sklepowe w mięsnym za PRL-u, a często i w ogóle niezainteresowani sprzedażą. Siedzą, dyskutują, kręcą się po całym targu, nigdy ich nie ma, gdy akurat chciałoby się o coś zapytać... Humory miewają, jak nie przymierzając, stara panna w ciąży, ale to już dziedzina psychologii a nie dozymetrii :) Oczywiście, zdarzają się uprzejmi sprzedawcy, jak ten, który pozwolił na sfotografowanie i sfilmowanie tych świecących zegarów lotniczych:
Ale z kolei inny zagroził bezpośrednio dziewczynom fotografującym targ, choć miały zezwolenie od kierownika targowiska. Aż miałem ochotę poprosić go na męską rozmowę, ciekawe, czy do faceta też byłby taki odważny...
Pomijam już fakt, że często sprzedaje się tam podróbki antyków dla nowobogackich, którzy chcą zaszpanować przed znajomymi, a nie mają dużego rozeznania w tej materii :)
Skoro jesteśmy przy rentgenometrach, chciałbym przybliżyć kolejny relikt z czasów zimnej wojny, a mianowicie rentgenometr pokładowy DP-3B (рентгенметр бортовой ДП-3Б). Jest to miernik pokładowy, przeznaczony do montowania w czołgach, wozach bojowych, śmigłowcach i samolotach. Działa na zasadzie komory jonizacyjnej i ma dość szeroki zakres pomiaru - 0,1-500 R/h. Czasem pojawia się na filmach z przelotu śmigłowcem nad płonącym reaktorem w Czarnobylu. Co prawda przy samym rdzeniu moc dawki wynosiła 12000 R/h, ale zgodnie z zasadą odwróconych kwadratów w odległości kilkuset metrów malała znacząco, choć nadal pozostawała wysoka.
Urządzenie zasilanie jest z instalacji pojazdu o napięciu 27 V, odwrotne podłączenie objawia się brakiem pisku przetwornicy. Odgłos ten jest taki jak w starych telewizorach, ponoć po 30 roku życia przestaje się go słyszeć, dobrze że mam jeszcze 3 lata do tego czasu. Elektronika pulpitu oparta jest na tranzystorach, aczkolwiek w sondzie zastosowane są miniaturowe lampy elektronowe.
Sama sonda, z masywną stalową osłoną nie daje żadnych szans na przeniknięcie promieniowania beta czy miękkiego gamma. Czarny krzyż naniesiony na środek czoła cylindrycznej osłony sondy oznacza położenie geometrycznego środka układu pomiarowego, tak samo jak w kieszonkowych radiometrach pośrodku ich licznika G-M. Przewód sondy jest ekranowany metalową siatką i osłonięty grubą izolacją z gumy, która w sprzedawanych egzemplarzach często pęka. Wszystkie przyłącza są niezwykle masywne i zakręcane na gwint, w końcu muszą wytrzymywać wibracje, naprężenia i znaczne wahania temperatur.
Skala podświetlana żaróweczkami, aczkolwiek bez farby okresowego świecenia. Ma dwie podziałki - górną do wszystkich zakresów, oprócz najwyższego, i dolną tylko do maksymalnego (500R/h). Jest to typowe rozwiązanie w wojskowych przyrządach, by wartości na najwyższym zakresie można było odczytać bezpośrednio, bez przeliczania mnożników. Ten sam układ zastosowano w rentgenoradiometrach serii DP-5, DP-66, DP-75 i rentgenometrze D-08. Natomiast ciekawym odstępstwem od zasad konstrukcyjnych jest kolejność zakresów, która powinna zaczynać się od najwyższego. Chroniłoby to przyrząd przed uszkodzeniem, jeśli zostałby włączony w obszarze o wysokim poziomie promieniowania. Tymczasem nie, zakresy zaczynają się od najniższego (!). Czyli uruchamiając przyrząd w warunkach wysokiej mocy dawki musimy szybko przeskoczyć przez początkowe niskie zakresy, by dojść do najwyższego, na którym będzie się odbywał pomiar. Trudno wytłumaczyć takie rozwiązanie, chyba że załogi włączały przyrządy z dala od strefy skażeń.
Źródła kontrolnego brak, przyrząd sprawdza się, wciskając specjalny guzik, w/g instrukcji strzałka powinna wskazać wartość między 0,4 a 0,8. Przy procedurze kontrolnej miga czerwona lampka, tym wolniej, im wyższy zakres włączymy. Całość widać na filmie:
Przyrząd do niedawna niedostępny w Polsce, ale dzięki Allegro już za 55 zł + wysyłka można stać się właścicielem pulpitu pomiarowego z sondą na kilkumetrowym kablu. Pozostaje tylko pytanie - co dalej - zakres pomiarowy przydatny jedynie podczas wypadków radiacyjnych (vide mój post o D-08), duży ciężar i nadmiar kabla, mający w założeniu ułatwić montaż sondy na zewnątrz pojazdu. Szczerze mówiąc, jest to głównie gadżet dla kolekcjonerów i wielbicieli wojskowych pojazdów, chcących mieć swój transporter skompletowany w 100%.
Na deser "sesja rozbierana" sondy - widoczne elementy regulacyjne:
Przykład montażu w samochodzie wg radzieckiego podręcznika OC - widać elastyczne zawieszenie na tulejkach gumowych, amortyzujące miernik od wstrząsów pojazdu:
Tym razem postaram się opisać dość popularny, ale jednocześnie mało użyteczny wojskowy przyrząd dozymetryczny, jakim jest rentgenometr D-08. Urządzenie działa na zasadzie komory jonizacyjnej, a nie licznika G-M, zasilane jest z kilku baterii o różnych napięciach (lub adaptera na 3 baterie R-20) i ma zakres pomiaru użyteczny jedynie w wypadku wojny jądrowej (0,1-300 R/h).
Produkcja rozpoczęła się w 1960 r. związku z koniecznością wyposażenia Ludowego Wojska Polskiego w przyrząd pomiarowy o dużym zakresie, przydatnym w razie wojny jądrowej. Licencja, proponowana przez ZSRR, najprawdopodobniej okazała się zbyt droga, dlatego poszukano własnych rozwiązań. Opracowania podjęli się inżynierowie z Zakładów Radiowych "Eltra" w Bydgoszczy, gdzie też rentgenometr był przez kilka lat produkowany. W zakładach tych produkowano wówczas kilka typów mierników promieniowania (ML-56, RK-60), jednakże wkrótce ich produkcję przeniesiono do Zakładu Doświadczalnego Biura Urządzeń Techniki Jądrowej w Bydgoszczy, a "Eltra" zaczęła produkować tranzystorowe radioodbiorniki "Eltra" i "Koliber".
***
Rentgenometr D-08 występuje powszechnie w demobilach i na targach militariów, gdyż podczas zimnej wojny wyprodukowano ogromną ilość tych mierników. W zestawie dostajemy skrzynkę, zapasowe lampy (czasem), zeszyt pracy, instrukcję obsługi ze schematem i (teoretycznie) latarkę "portfelową", nóż i śrubokręt. O oryginalnych bateriach możemy pomarzyć, a potrzebne są 3 (anoda, siatka, żarzenie). Na szczęście wersja D-08/2 miała "koszyczek" mieszczący 3 baterie R-20 i przetwornicę napięcia, która zasilała obwody przyrządu. Poniżej zdjęcie pulpitu:
I adaptera z przetwornicą:
Na spodzie skrzynki z lewej widzimy przedział baterii, zaś pośrodku miejsce, pod którym znajduje się komora jonizacyjna. Biały symbol na przedniej ściance to oznaczenie geometrycznego środka układu pomiarowego:
W przeciwieństwie jednak do DP-66 i pochodnych, rentgenometry D-08 rzadko znajdują nabywców, co najwyżej wśród amatorów bawiących się lampami rentgenowskimi, bądź też kolekcjonerów militariów z zimnej wojny. Jak już wspomniałem, zakres zaczyna się od 0,1 R/h, czyli 100 mR/h - na szczycie reaktora w Świerku moc dawki wynosiła 28 mR/h, czyli 1/4 najmniejszej działki miernika - i może nawet wskazówka by drgnęła :) Poza takimi miejscami, do których dostęp jest zresztą silnie ograniczony - nie ma miejsc, gdzie taki miernik zalazłby zastosowanie - najwyżej słynny chwytak w Strefie, dający 50 mR/h we wnętrzu, co mogłoby (ale nie musiało) wywołać lekkie drgnięcie wskazówki. Uwaga ta dotyczy wszystkich rentgenometrów produkcji wojskowej - przeznaczono je do pomiaru dużych dawek bezpośrednio po wybuchu jądrowym. Najwyższy zakres to 300 R/h - dwie godziny przy takiej mocy dawki i mamy 100% śmiertelność, a po godzinie jest szansa na śmierć ok. 25% napromieniowanych. W swych szacunkach przyjmuję, że LD50/30 wynosi 450 R (4,5 Sv). LD50/30 to dawka, po której połowa napromieniowanych umrze w ciągu 30 dni - przyjęto ją jako miarodajne określenie dawki śmiertelnej z racji dużej zmienności osobników danego gatunku na napromieniowanie.
Wracając do naszego przyrządu, oprócz marnej czułości jest on dość kłopotliwy w obsłudze - nawet jak mamy wersję z adapterem na 3 baterie R-20, musimy kalibrować miernik przed użyciem. W moim egzemplarzu kalibracja nie dochodziła do skutku - przy kolejnym kroku nie dawało się ustawić wskazówki w żądanym miejscu, jedynie raz, po podłączeniu zasilacza laboratoryjnego, ale akurat wtedy nie filmowałem.
Kalibracja odbywa się wg instrukcji naniesionej farbą przez szablon na ściankę urządzenia:
Pokrętła regulacyjne, osłonięte metalową klapką na sprężynie i wyposażone w specjalny guzik, który trzeba przyciskać podczas regulacji - są niezłym ćwiczeniem siły i zręczności palców :)
Tutaj nieudana próba uruchomienia - raz jeden jedyny miernik uruchomił się prawidłowo, ale - zgodnie z prawami Murphy'ego - akurat nie filmowałem, sądząc, że wynik uda się powtórzyć:
Miernik ostatecznie został sprzedany prawie bez zysku, i tak miałem szczęście, gdyż inny egzemplarz "wisi" na Allegro od miesięcy. Ceny wahają się między 40 a 150 zł, choć znając inwencję sprzedawców, górne widełki są nieograniczone.
Przyrząd został wyprodukowany w 1970 r. (produkowano je od 1960 r.) i "na służbie" był do 1982 r., o czym świadczą regularne wpisy w Zeszycie pracy, dotyczące przeglądów i kalibracji.
Nie wiem, w którym roku rzeczony miernik został zdjęty ze stanu i przekazany na sprzedaż, przedtem trafił do Obrony Cywilnej, która kontynuowała "przeglądy" jeszcze przez parę lat - ostatni wykonany w 1993 r. był ważny do 1994 (choć procedura była "uproszczona"). Obecnie pewnie wszystkie D-08 zostały już wyprzedane, a do "skasowania" idą poczciwe DP-66 czy nawet DP-75 ;)
Tu fragmenty instrukcji z danymi technicznym i sposobem obsługi (pełna tutaj), zresztą skrót instrukcji napisany jest białą farbą na ściance obudowy miernika, łącznie ze słynnym "po pracy wyłącz przyrząd":
W moim domu od pewnego czasu leżał tajemniczy artefakt w postaci ołowianego monolitu niewiadomego przeznaczenia. Był to sześcian o boku 10 cm, pomalowany resztkami farby w kolorze nieokreślonym, z dziwnymi karbami na dwóch bokach i takimi samymi wgłębieniami na bokach przeciwległych. Został znaleziony w lesie przez mojego ojca podczas grzybobrania. Oczywiście stary szabrownik przygarnął ów "ciężarek", wszak nigdy nie wiadomo, co się może przydać w domu (co większe niż wesz, to bierz). Monolit stał na parapecie, razem z 5 kg odważnikiem pełniąc funkcję blokady okna, które w zależności od kierunku wiatru lubiło się samo otwierać lub zamykać. Słuszna waga (równe 10 kg) dawała pewność, że okno nie otworzy się szerzej, musiałby przyjść huragan.
Od samego początku sądziłem, że bloczek jest wykonany z ołowiu - bok sześcianu 10 cm daje objętość 1000 cm3 (pomijam karby, zmniejszające ją nieco), co przy wadze 10 kg sugeruje gęstość zbliżoną do ołowiu (11,3 g/cm3). Tak więc nawet nie musiałem nawet wyciągać dozymetru, by upewnić się, czy to nie uran, którego gęstość jest przeszło dwa razy większa (19,1 g/cm3). Dla pewności jednak sprawdziłem go zarówno "Sosną" jak i RKSB-104, ale oczywiście dozymetry pokazały tylko tło naturalne.
Nadal intrygowało mnie przeznaczenie "ciężarka". W mazurskich lasach często można było znaleźć improwizowane obciążniki do sieci rybackich, pozostawione przez kłusowników. Były to jednak zwykle połówki cegieł lub kawałki betonu obwiązane sznurkiem. Nikt normalny nie używałby do tego celu 10 kg ołowiu, szczególnie że metal ten jest dość drogi (15 zł/kg w 2013 r.).
Odpowiedź przyszła dopiero wczoraj, podczas lektury Podręcznika ochrony radiologicznej. W rozdziale o pracowniach izotopowych zobaczyłem budowę ścianki z cegieł ołowianych i jedną taką cegłę. Była co prawda o połowę cieńsza i miała tylko jeden wpust, ale od razu wszystko stało się jasne. Tylko teraz drugie pytanie - co to robiło w lesie? Niestety miejsce znalezienia tejże cegły pokryły mroki niepamięci, nie sądzę zresztą, by miało być tam ich więcej.
Tego typu cegły można nabyć w wyspecjalizowanych firmach, np. TUTAJ (cegła z podstawą podwójnie żłobioną) lub TUTAJ, ewentualnie w składnicach złomu z racji wysokiej ceny ołowiu.
[EDIT]
W 2017 r., gdy nabyłem publikację Aparatura jądrowa - informator techniczny (Warszawa b.r.w. [1963]), moje przypuszczenia ostatecznie się potwierdziły - ołowiany monolit to po prostu kształtka ołowiana dwudaszkowa (na wcześniejszym rysunku z Podręcznika ochrony radiologicznej są kształtki jednodaszkowe):
Kształtki takie malowano specjalną farbą, aby ułatwić dekontaminację - ołów jest miękkim metalem i ma porowatą powierzchnię,co powoduje, że skażenia mocno do niego przywierają. Poniżej zdjęcie kształtki w oryginalnym malowaniu: