Strony

31 maja, 2019

Cyfrowy radiometr kieszonkowy RK-21C

Przyrząd ten jest rozwojową wersją RK-20, opracowanego w 1986 r. i wyprodukowanego w liczbie zaledwie 50 egzemplarzy. W stosunku do pierwowzoru różni się detalami konstrukcyjnymi i wyskalowaniem w jednostkach mocy dawki pochłoniętej (mGy/h) zamiast ekspozycyjnej (nA/kg). Nieco nowsze jest też wzornictwo miernika, ale cały układ radiometru, łącznie z sondą, wyświetlaczem LED i miniaturowym licznikiem G-M typu DOI-80 pozostał bez zmian. RK-21 opracowano w 1988 r. w dwóch wersjach - RK-21-1 miała sondę w postaci osobnego modułu, natomiast RK-21-2 - wbudowaną w korpus przyrządu. Wyświetlacz LED, z racji dużego poboru prądu, włączano przyciskiem chwilowym tylko w celu odczytu wyniku - podobnie jak w zegarkach elektronicznych "Warel". Celem odczytu prawidłowego wyniku należało odczekać 15 sekund, o czym informował nas napis "wskazania prawidłowe opóźnione o  ok. 1/4 minuty" (!). 
W roku 1992 wprowadzono kolejne ulepszenia, m.in. wskaźnik ciekłokrystaliczny (LCD) o znacznie niższym poborze prądu, co pozwoliło na stałe wyświetlanie wyniku. Wersję tą oznaczono RK-21C, i podobnie jak poprzednik występowała w wykonaniu z sondą zewnętrzną, jak i wbudowaną. Tutaj prezentuję wykonanie RK-21-1-C, czyli z osobną sondą pomiarową. Widać nieco nowsze wzornictwo w stosunku do pierwowzoru, przypominające późniejszy RKP-2:


Wersja RK-21-2C, czyli z sondą wbudowaną różni się tylko masą, układ elektroniczny i obsługa jest identyczna jak omawianej tutaj wersji RK-21-1C - zdjęcie dzięki uprzejmości Sprzedawcy:



Radiometr mierzy promieniowanie gamma (0,04-1,5 MeV) i silniejsze beta (>500 keV) w zakresie od 0,001 do 99,9 mGy/h, czyli od 1 do 99999 µSv/h. Górny zakres jest bardzo wysoki jak na codzienne zastosowania, zbliża się do dawek, które mogą wywoływać łagodne postaci choroby popromiennej. Dolny zakres jest typowy dla przenośnych radiometrów z tamtych czasów, w których skala zaczynała się od 10-krotności tła naturalnego (1 µSv/h = 0, 1 mR/h). Czas uśredniania pomiaru wynosi od 10 s na początku zakresu do 1,5-3 s na końcu, przełączany jest automatycznie, miernik ma jeden zakres pomiarowy. O czasie uśredniania pomiaru informuje nas położenie przecinka pomiędzy cyframi. Jak widać zaraz po włączeniu przyrząd pracuje z krótkim czasem uśredniania (z lewej), dopiero po chwili przełącza się na długi:

Sonda pomiarowa ma kształt niewielkiego prostopadłościanu. Nie posiada przesuwnej przesłony, tylko wzorem RK-67 ma okienko pomiarowe z jednej strony, oznaczone "gamma+beta" i płaską ekranowaną powierzchnię z drugiej, oznaczoną "gamma".


Mierząc różnicę między pomiarem za pomocą jednej i drugiej strony sondy można ustalić, czy mamy do czynienia z emisją gamma czy beta. Dla gammy różnica wynosi 1,2-5 w zależności od energii, dla bety aż 1000. Ekranowanie sondy jest na tyle solidne, że nawet silne źródła beta-aktywne nie powodują wzrostu wskazań. Sondę można zamontować na wysięgniku w postaci metalowego pręta z 4 odcinków połączonych gwintem.


Ułatwia to zachowanie bezpiecznej odległości od silnie aktywnych źródeł, pomiar zza osłon i w trudno dostępnych miejscach. Gniazda na gwint w sondzie mamy dwa, więc możemy umocować ją pod kątem prostym w stosunku do wysięgnika, co przydaje się, gdy mierzymy zza osłony.


Odcinki wysięgnika przechowywane są pod pokrywą futerału i lubią z niego wypadać. Sam montaż jest pracochłonny, mogliby zastąpić gwint przegubami z zapadką albo zrobić wysięgnik teleskopowy.


Impulsy są sygnalizowane dźwiękiem w słuchawce, podłączanej przez wtyk jack-3,5. Wtyk jest monofoniczny i niestety jak podłączymy słuchawki stereo, dźwięk będzie tylko w jednej, co przy dłuższej pracy bardzo obciąża ucho. Rozwiązaniem są stare słuchawki monofoniczne albo podłączenie wtyku jack mono do słuchawek stereo i zrobienie z nich dual-mono.
W przypadku tła naturalnego impulsy pojawiają się raz na kilka sekund i  nie powodują zmiany wskazań - na wyświetlaczu będą same zera. Szkło uranowe daje bardzo nieznaczny wzrost częstotliwości trzasków, jednak na wyświetlaczu nadal widnieją zera, choć teoretycznie moc dawki mieści się w zakresie (1-4 µSv/h, oczywiście mówię o pomiarze gamma+beta). Koszulki żarowe balansują na skraju czułości przyrządu. Ceramika uranowa działa na miernik, zwłaszcza ta bardziej aktywna, lecz wynik wzrasta dość ospale.


RK-21 nie posłuży nam do identyfikacji szkła uranowego, a i przy ceramice możemy przeoczyć sporo artefaktów. Sprawdzi się za to przy zegarach lotniczych, kompasach i bardziej aktywnych minerałach. Nie wspominam oczywiście o sytuacjach awaryjnych, w których działanie lepiej pozostawić wyspecjalizowanym służbom. Może przydać się do wykrywania "gorących plam" w Strefie czy przy słynnym Chwytaku, gdzie kieszonkowe radzieckie radiometry "przekręcają się". Prezentowany egzemplarz sprawdził się przy wspomnianym Chwytaku, choć niestety z racji pośpiechu nie mogłem znaleźć najbardziej aktywnych miejsc [LINK do relacji z wyprawy]:


W komplecie radiometru znajduje się futerał z podgumowanej ceraty, czteroczęściowy przedłużacz sondy pozwalający na pomiar z odległości oraz słuchawka miniaturowa SM-73.


Futerał ma odpinaną klapę, która odsłania wyświetlacz i okienko pomiarowe sondy, umożliwiając szybki pomiar bez wyjmowania przyrządu.




Jako dodatkowe wyposażenie producent przewidział źródło kontrolne o średnicy takiej samej jak kontrolki z DP-66/RG-1/RK-10. Na sondzie zaznaczone jest miejsce, w którym należy umieścić źródło. Jak widać na rysunku technicznym z instrukcji, jest ono przesunięte w stosunku do geometrycznego środka okienka pomiarowego i faktycznie czułość licznika jest tam 4x większa niż przy umieszczeniu źródła centralnie.
Jaka ostateczna ocena miernika? Czułość na najniższym zakresie wyraźnie niższa niż w RK-67, nie wspominając o Polaronie, ale za to znacznie rozszerzony górny zakres pomiaru. Przy codziennych pomiarach zwykle jednak potrzebujemy zakresu od tła naturalnego i to z dosyć szybkim czasem reakcji miernika. Mocne źródła zdarzają się rzadko i raczej nie są tak silne, byśmy potrzebowali zakresu do 99 mGy/h - chwytak w Strefie to 0,3-0,5 mGv/h (300-500 µSv/h). Trzeba pamiętać też o przeliczaniu jednostek - wynik dzielimy przez 1000 by uzyskać µSv/h. Do zalet zalicza się na pewno mały błąd pomiaru (+/- 15%), znacznie nowsza elektronika i możliwość wzorcowania przyrządu w CLOR i innych placówkach. Wadą jest wysoka cena i mała podaż na rynku - ten egzemplarz jest pierwszym, który spotkałem na rynku wtórnym od 2013 r. Sprzęt ma raczej zastosowanie specjalistyczne, w specyficznych okolicznościach.

25 maja, 2019

"Czarnobyl - instrukcje przetrwania" - recenzja

Książka Kate Brown jest świeżą publikacją, premiera miała miejsce 24 kwietnia bieżącego roku.  Autorka spędziła wiele lat w archiwach Ukrainy, Białorusi, Rosji i innych państw, starając się spełnić obowiązek historyka, polegający na dotarciu do wszelkich możliwych źródeł. Katastrofa ukazana głównie jest od strony propagandowej, autorka śledzi mechanizmy tworzenia i zmiany narracji o katastrofie. Już na wstępie zauważa pewne zwichnięcie w sposobie opowiadania o Czarnobylu - bezpieczna technologia jądrowa, niespodziewany wypadek, bohaterscy likwidatorzy, ewakuacja, trudna do ustalenia liczba ofiar i zaraz potem zmiana planu, Strefa jako rezerwat przyrody, zagrożenie nie było takie duże - to w końcu jak było? 31 ofiar czy tysiące? Kto ma rację?
***
Sama katastrofa jest potraktowania bardzo pobieżnie, a jej przyczyny to rutynowy eksperyment, podczas którego wyłączono system bezpieczeństwa. Temat pojawia się w nieco szerszej odsłonie kilkadziesiąt stron dalej, jednak daleko mu do pełnego wyjaśnienia chociażby założeń feralnego eksperymentu. Można było trochę więcej napisać, publikacja ma 400 stron, a nie wszyscy odbiorcy siedzą w temacie na tyle głęboko, że obędą się bez tej informacji.

***

Tytułowe "instrukcje" to wydana w nakładzie 5000 egz. ulotka dla ludności, która najpierw mówi "nie ma zagrożenia" a zaraz potem ostrzega przed praktycznie wszystkim - zbiorem jagód i grzybów, piciem mleka i jedzeniem warzyw oraz mięsa ze skażonych terenów. Okładkę zdobi kolorowe zdjęcie dozymetru DRG-01T wskazującego 1,13 mR/h (11,3 µSv/h) i w tle dzieci jedzących jabłka z koszyka stojącego w izbie wiejskiego domu. Taka moc dawki oznacza 100-krotne przekroczenie poziomu tła naturalnego - ten dozymetr mierzy tylko promieniowanie gamma, bardziej przenikliwe niż beta, zagrożenie jest tym większe. 

W tekście nie brak pewnej niezręczności w opisach zjawisk fizycznych, np. "ludzie skażeni promieniowaniem" - jak już, to skażeni substancjami radioaktywnymi, emiterami promieniowania itp. Zamiast dawka konsekwentnie używane jest określenie "doza", brzmiące dziś jak archaizm, ale to podejrzewam kwestia tłumaczenia angielskiego "dose" czy wręcz kalka z rosyjskiego. Obecnie określenia "doza" używa się głównie w utartych zwrotach "z dużą dozą prawdopodobieństwa", "doza rozsądku" itp. 

Druga kwestia. Rentgenoradiometr DP-5A nazwano przyrządem o zakresie na warunki wojny jądrowej - prawda, lecz niezupełna, jak wiemy, przyrząd ten miał również niższe zakresy, zaczynające się od tła naturalnego, co było jego ogromnym atutem. Nieściśle też wyposażono go w "alarm", może dla podkoloryzowania tekstu, choć jak wiemy miał tylko sygnalizację impulsów promieniowania w słuchawkach, nie było dodatkowych dźwięków przy przekroczeniu jakiegoś progu.


Pojawia się też stwierdzenie, że moc dawki rzędu 100 Sv/h (obliczona bezpośrednio przy Nodze Słonia pod sarkofagiem) daje człowiekowi dawkę śmiertelną w ciągu kilku godzin. Raczej w ciągu 6 minut, jeśli przyjmiemy za dawkę śmiertelną 10 Sv, a jeśli 4 (LD50/30) to jeszcze szybciej.

Jeden fragment wygląda na ewidentnie błędny. Jest mowa o skażeniu białoruskich lasów cezem-137. Jak wiadomo, izotop ten ma fizyczny okres półrozpadu równy 30 lat. Czasu tego nic nie jest w stanie przyspieszyć, po 30 latach zostanie połowa zawartości cezu, po 60 zostanie 1/4 itd., aż po 10 okresach przyjmuje się, że izotop całkowicie ulegnie rozpadowi. W tekście pojawia się wzmianka, że najpierw biolodzy ustalili czas półrozpadu cezu-137 na 15 lat. Jeśli zrobili to biolodzy, to chodzi raczej o biologiczny czas półrozpadu, czyli okres, w którym połowa zawartości zostanie usunięta z danego organizmu (fizyczny wynosi 30 lat i nic go nie zmieni). Następnie Autorka twierdzi, że niedługo potem biolodzy wydłużyli ten czas do 180-320 lat (!). Jeszcze dolną granicę można byłoby uznać, ale górną? Po 320 latach nie zostaną w środowisku żadne znaczące ilości cezu-137, gdyż po prostu ulegną fizycznemu rozpadowi - jak więc można powiedzieć, że BIOLOGICZNY czas półrozpadu będzie większy niż fizyczny? Zastanawiam się, czy Autorce udzielono nieścisłych odpowiedzi, czy zawinił tłumacz.

Poza tymi wpadkami lektura jest wciągająca, a styl przystępny, od wieczora do wieczora pochłonąłem 200 stron, przeczytanie całości zajęło mi weekend i jeden wieczór. Zauważam lekką tendencję do węszenia teorii spiskowych, szczególnie w odniesieniu do okresu po rozpadzie ZSRR.

Tak naprawdę jedynym mankamentem publikacji jest brak jakichkolwiek ilustracji, zarówno zdjęć, jak i mapek czy wykresów. Przydałyby się choć podstawowe:
  • położenie Czarnobyla na mapie Ukraińskiej SRR czy nawet całej Europy
  • zasięg poszczególnych chmur skażeń, które nadchodziły falami, wraz ze zmianami kierunku wiatru (Szwecja, Polska, Austria, Grecja)
  • stopień skażenia poszczególnych rejonów Ukrainy i Białorusi
  • mapa Strefy - faktycznej i postulowanej\
  • [część w/w mapek można obejrzeć w tej notce - LINK]
Jeżeli chodzi o fotografie:
  • elektrownia po zbudowaniu, miasto Prypeć w rozkwicie
  • płonący reaktor - zdjęcie ze śmigłowca, likwidatorzy
  • ewakuacja
  • sarkofag nad reaktorem, wymarła Prypeć
  • rezerwat przyrody w Strefie, anomalie (Czerwony Las), samosioły 

Umieszczenie tych materiałów na kilku wklejkach mogłoby ożywić tekst i przybliżyć tematykę osobom, które nie mają szerszego pojęcia o katastrofie i jej kontekście. Całość nie byłaby tak sucha i abstrakcyjna, szczególnie dla młodego pokolenia z kultury obrazkowej.
***
Wracając do samego tekstu - zwraca uwagę kilka tematów, które nie były szerzej omawiane w starszej literaturze;

  • biegłość radzieckich lekarzy w szacowaniu dawek promieniowania przyjętych przez ludzi jedynie na podstawie obrazu krwi i tętna - wynikało to z powszechnej tajności, szczególnie rozwiniętej w przemyśle jądrowym -  nawet w razie wypadku radiacyjnego nie udzielano lekarzom informacji o możliwej dawce, jaką przyjął poszkodowany
  • braki w sprzęcie nawet w tajnej moskiewskiej klinice nr 6, wyspecjalizowanej w chorobie popromiennej - krwinki liczono ręcznie pod mikroskopem, choć w USA stosowano maszyny robiące to w 20 s.
  • napięcia między władzami Ukraińskiej SRR i Moskwą
  • kapitalistyczne podejście sowieckich decydentów, pasujące bardziej do Lodzermenschów niż przedstawicieli ustroju "sprawiedliwości społecznej" - co tam promieniowanie, wybijanie stad po katastrofie dostarczyło tysięcy tusz zwierzęcych, co pozwoli przekroczyć plan produkcji wełny, skór i mięsa - skażone mięso mieszano z nieskażonym i robiono kiełbasy, rozsyłane następnie po całym ZSRR
  • pojedyncze przypadki odwagi i niezależnych decyzji - zamknięcie garbarni w Żytomierzu z powodu skażenia surowców, gdyż garbowanie skór przeniosłoby izotopy do rzeki zaopatrującej miasto w wodę - decyzja podjęta przez lekarza nadzoru sanitarnego pomimo szału oficjeli w Moskwie
  • zagrożenie za nieposłuszeństwo nie było tak duże - w/w lekarz został zdegradowany z kierownika do inspektora, zamiast wylądować w więzieniu ("a mógł zabić!"), wbrew temu, co niektórzy potem twierdzili (mogliśmy mało, bo inaczej tiurma) - za czasów Gorbaczowa gra nie toczyła się już o tak wysoką stawkę
  • decyzja o wywoływaniu opadów deszczu w niektórych rejonach Białorusi przy jednoczesnym wstrzymywaniu opadów nad Ukrainą, co spowodowało znaczne skażenie tych odległych od katastrofy rejonach, a także chorobę popromienną u pilotów przelatujących przez radioaktywne chmury. 
  • specyfika bagien Polesia pod względem zdolności do akumulowania skażeń - wody ubogie w sole mineralne sprawiały, że rośliny tym łatwiej wyłapywały radioaktywny stront i cez, powinowate do wapnia i potasu
  • podejrzenia o traktowaniu w/w bagien jako poligonu taktycznych pocisków nuklearnych, co tłumaczyłoby zarówno tajne pomiary dozymetryczne, jak i liczne narodziny dzieci z wadami genetycznymi w okolicy jeszcze przed katastrofą w Czarnobylu. Mieszkańców sporego obszaru bagien przesiedlono, organizując poligon, oficjalnie tylko dla konwencjonalnych bomb lotniczych. Oficjalnie.
  • poraża liczba awarii w czarnobylskiej elektrowni jeszcze przed katastrofą - oficjalnie to były 1-2 zdarzenia na rok, faktycznie było ich kilkadziesiąt.
  • Czarnobyl jako zjawisko osadzone w kilkudziesięciu latach intensywnych testów jądrowych w atmosferze, pod wodą i pod ziemią - opad poczarnobylski był "deserem" po serwowanych nam przez mocarstwa atomowe skażeniach - jeszcze bardziej pogorszył ogólny stan zdrowia ludzkości, zamiast wywołać wysyp chorób.
  • Manipulacje normami skażeń przy kwalifikowaniu terenów do zasiedlenia, próg wyznaczono na 15 Ci/km2, choć tak naprawdę powinno to być 5 Ci/km2. Na skutek braku wolnych nieskażonych miejsc pod osiedlenia, szczególnie na Białorusi, wiele osób musiało mieszkać na terenach, gdzie skażenie przekraczało 40 Ci/km2. Przeliczcie to sami na Bq/m2...
  • Czytając o tak silnie skażonych rejonach nie dziwi masowa produkcja dozymetrów na terenie byłych republik ZSRR i w samej Rosji, choć do kontroli skażeń powinny to być raczej radiometry beta-gamma (Polaron, Sosna, RKSB-104) niż proste przyrządy mierzące tylko emisję gamma, w dodatku niezbyt dokładnie.
Tematów oczywiście jest więcej, ale nie będę psuł Wam przyjemności z lektury. "Czarnobyl - instrukcje przetrwania" to obowiązkowa pozycja dla wszystkich interesujących się zagadnieniem katastrofy czarnobylskiej, szczególnie od strony jej politycznych i społecznych reperkusji. Zawiera też sporo danych dotyczących poziomów skażeń i mocy dawek w poszczególnych rejonach Ukrainy i Białorusi


20 maja, 2019

Latarka taktyczna Bailong 801-2 LED UV


Latarka ze światłem ultrafioletowym jest bardzo przydatnym narzędziem do identyfikacji szkła uranowego i większości minerałów uranu. Pozwoli np. odróżnić uraninit od autunitu (ten pierwszy nie wykazuje luminescencji) czy wyszukiwać interesujące nas okazy na hałdach, w sztolniach itp. Oprócz poszukiwań latarka UV znajdzie zastosowanie również w domu, gdy chcemy sfotografować luminescencję swoich zbiorów albo podświetlić określony detal. Osobiście stosuję latarkę Bailong BL-801-2, bardzo udany prezent gwiazdkowy od Żony :)


Zanim zacznę tą mini-recenzję chciałbym zaznaczyć, że nie jestem sprzętowym onanistą i nie przewiduję robienia testów porównawczych, jedynie przedstawię, jak ten konkretny model sprawdza się w moich okołodozymetrycznych zastosowaniach.

Latarka wykorzystuje dwie mocne diody LED - jedną dla światła widzialnego, drugą dla ultrafioletu, umocnowane pod silną soczewką skupiającą w wysuwanym tubusie. Latarka zowie się "taktyczną", aczkolwiek obecnie wszystko jest "taktyczne", nawet kalesony. Ja przyznaję się jedynie do taktycznego kałduna i polecam klub jego posiadaczy - https://kaldun.pl/.


Wracając do naszej latarki, oferuje ona dwa tryby świecenia, zmieniane po prostu włącznikiem - pierwsze wciśnięcie to światło widzialne, drugie to ultrafiolet. Regulowana soczewka pozwala uzyskać światło rozproszone bądź skupione, w zależności od tego, czy szukamy minerałów lub fotografujemy całą kolekcję, bądź też chcemy uwiecznić pojedynczy detal na ceramicznym naczyniu. Maksymalnie rozproszony strumień ultrafioletu potrafi oświetlić skutecznie całkiem sporą kolekcję - z odległości 1 m daje koło o średnicy ok. 70 cm, w którym zmieściło się moje 19 artefaktów (zdjęcie robione w słoneczny dzień przy zasuniętych lekko przepuszczalnych zasłonach).

Odsuwając się na 2,8 metra otrzymamy okrąg dwumetrowy, aczkolwiek wtedy warto już postarać się o lepsze zaciemnienie, a zdjęcia robić na dłuższym czasie naświetlania, z użyciem statywu.

Nawet z takiego oddalenia każde, również mało aktywne szkło uranowe wykazuje luminescencję, widać też różnice w intensywności świecenia, wynikające z zawartości uranu, grubości szkła i obecności innych domieszek. Zwężając snop światła możemy wyodrębnić interesujący nas artefakt lub grupę:



Z kolei przy największym skupieniu snop światła ma kształt prostokątnej diody LED, pozwala jednak na podkreślenie interesującego nas detalu i widzimy od razu, które elementy wykonano ze szkła uranowego, a które ze zwykłego, jak w tej filiżance:


Najbardziej skupiony strumień wygląda tak i ma zasięg ok. 200 m w obu rodzajach światła, zatem w nocy możemy prowadzić poszukiwania na odległość:


Z kolei tryb światła widzialnego może służyć za improwizowany oświetlacz przy fotografowaniu detali, choć musimy pamiętać o korygowaniu balansu bieli, gdyż dioda LED w tej latarce ma zimne, niebieskawe światło. Tutaj plik bez obróbki, ceramiczna popielnica z uranowymi detalami w rzeczywistości ma ciepłą beżową barwę:
Tym niemniej jest to wygodne, gdy chcemy zrobić szybko zdjęcie w świetle widzialnym i w ultrafiolecie by potem stworzyć animowany GIF:

Oczywiście pomijam typowe zastosowania jako zwykłej lekkiej i wydajnej latarki, niezbędnej w domu, na wyjeździe, jako przednia lampka w rowerze itp. Również ultrafiolet może służyć do wykrywania plam krwi, moczu, testowania banknotów i znaczków pocztowych, odczytywania niektórych atramentów sympatycznych, eksperymentów z luminescencją, utrwalania lakierów etc. 
***
Latarka z akumulatorem waży tylko 120 g dzięki zastosowaniu w obudowie lekkich stopów aluminium. Natężenie oświetlenia wynosi 37000 luksów, jak nie więcej, podejrzewam, że stary selenowy luksomierz raczej zaniża, niż zawyża pomiar:
Pomiar na zakresie x10 z dodatkowym filtrem x100.

Zasilanie odbywa się z litowo-jonowego akumulatora 3,7 V typu 18650 bądź też koszyczka na 3 typowe paluszki AAA. Akumulator powinien starczyć na 6 godzin ciągłej pracy po 8 h ładowania. Można go ładować bez wyjmowania z latarki za pomocą zasilacza sieciowego lub samochodowego - oba otrzymujemy w zestawie. Ładowarka informuje nas zmianą barwy diody na korpusie o zakończeniu ładowania, nie ma ryzyka przeładowania akumulatora. 

Akumulatory litowo-jonowe nie mają efektu pamięci, zatem można je doładowywać nie czekając na całkowite rozładowanie i nie spowoduje to negatywnych następstw.


Przy pracy dorywczej - do testów i fotografowania - latarki możemy nie ładować miesiącami. Nawet jak napięcie spadnie z 4,2 do 3,2 V intensywność świecenia nadal będzie wystarczająca do wszystkich zastosowań.
***

Obudowa latarki wykonana jest z mocnego aluminium malowanego na czarno. Dobrze leży w dłoni i umożliwia pewny chwyt - nie jest ani za mała, ani za duża. Przesuwny pierścień regulujący snop światła chodzi z właściwym oporem. Można go przesunąć kciukiem i palcem wskazującym, ale trzeba się przyłożyć, co ułatwiają głębokie nacięcia w obudowie reflektora. Włącznik znajduje się w zasięgu kciuka, latarkę bez problemu włączymy zarówno lewą, jak i prawą ręką bez niepotrzebnych kombinacji. Również regulacja snopa światła nie stwarza problemów osobom leworęcznym, zresztą pierścień jest obrotowy, więc można ustawić wycięcia na nim w takim położeniu, by znajdowały się pod odpowiednimi palcami:


Jedynym mankamentem, jaki można znaleźć, jest zatyczka gniazda ładowarki, umocowana na korpusie latarki przez cienki pierścień z gumy. Jest on dość luźny i sprawia wrażenie, jakby miał zaraz spaść lub pęknąć, ale to detal przy całej bardzo pozytywnej ocenie latarki. Nie testowałem jedynie wodoszczelności, ale latarka na pewno jest kroploszczelna, a pływać z nią nie zamierzam.


Największą zaletą jest silne światło o strumieniu regulowanym w szerokim zakresie i możliwość pracy jako również zwykła mocna latarka, czego nie oferują tanie latarki wyposażone jedynie w diody UV. Funkcja ładowania akumulatora bezpośrednio w latarce oszczędza nam jej rozkręcania i przyspiesza cały proces, szczególnie przy intensywnym użytkowaniu. W razie potrzeby możemy też zastąpić akumulator bateriami z kiosku. W zestawie może zabrakło jakiegoś małego futerału, pozwalającego nosić latarkę przy pasie, ale to już czepialstwo z mojej strony, kaburę można sobie uszyć albo dostosować jakąś od noża czy starego telefonu.

I na sam koniec - nie jestem sprzętowym ortodoksem,  który musi mieć latarkę za miliony monet, bo poniżej zyliarda cebulionów to "wyrób latarkopodobny". Sprzęt wyprodukowany w Państwie Środka też potrafi być trwały i funkcjonalny, szczególnie gdy nie zamierzamy go katować na wyprawie w Himalaje. Wiertarka no-name, sygnowana "Pegasus" z supermarketu wytrzymała u mnie 8 lat intensywnej pracy, zanim w końcu padła. Oczywiście jeśli macie jakieś uwagi co do tego modelu albo alternatywne propozycje - piszcie!

15 maja, 2019

Indykator promieniowania DBGB-7T1 "Ładoga"

Ten prosty indykator promieniowania swoją nazwą nawiązuje do jeziora Ładoga w pobliżu Leningradu (dziś Petersburg), zasłużonego podczas 900 dni obrony miasta w II wojnie światowej. Przez zamarznięte jezioro jechały ciężarówki, a nawet pociągi z zaopatrzeniem dla oblężonego miasta. Długotrwała obrona "grodu Lenina" była bardzo nośnym propagandowo tematem Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Tyle historii. 
Sam miernik miałem opisać na początku prowadzenia bloga, uzyskawszy te oto zdjęcia od Sprzedającego z Allegro, jednak nawał innych mierników odsunął to na plan dalszy.


Później z kolei nie byłem w stanie znaleźć zbyt wielu informacji nawet w rosyjskim internecie, ze słynnym Forum RHBZ włącznie. Miernik nie jest zbyt popularny, nawet na Wschodzie, w przeciwieństwie do takich konstrukcji jak Bierieg, Palesse, Gryf itp. W końcu jednak na stronie Starina.ru [LINK] znalazłem fotografie w wysokiej rozdzielczości:


Przyrząd ma dwa zakresy pomiarowe - do 2 i 10 µSv/h (200 i 1000 µR/h) i bardzo mały wskaźnik wychyłowy z zielonym, żółtym i czerwonym polem:


Oznaczenia kolorowych pól "bezpiecznie - uwaga - zagrożenie" odnoszą się tylko do pierwszego zakresu, na drugim, jeśli strzałka jest pośrodku skali, oznacza to najwyższą dopuszczalną moc dawki dla personelu (PDD - priedielno dopustimaja doza dlia personala). Krzyżyk na panelu z trawionego aluminium na tylnej ściance oznacza geometryczny środek układu pomiarowego.
Zasilanie odbywa się z baterii lub akumulatorka 9 V, akumulatorek można ładować w specjalnej ładowarce dołączanej do zestawu:
Prezentowany egzemplarz wykonano w 1992 r., jest to jeden z wielu typów bardzo prostych indykatorów promieniowania produkowanych masowo po awarii w Czarnobylu. Zakres pomiarowy jest bardzo mały, nawet jeśli liczymy samo promieniowanie gamma, to 2 µ Sv/h dość łatwo przekroczyć np. kompasem Adrianowa. Tym niemniej, jest to konstrukcja ciekawa i bardzo rzadka. Jak ktoś ma, zapraszam do kontaktu :)



PS. bliźniaczym indykatorem, wymienionym razem z nim w instrukcji, był "Newskij", różniący się rozmieszczeniem przełączników i lampki kontroli baterii:
Źródło [link]





09 maja, 2019

Tragedia grupy Diatłowa - wątek atomowy

Tajemnicza śmierć grupy turystów rosyjskich w górach Uralu w 1959 r. do dziś budzi kontrowersje. Skrótowo rzecz ujmując, doświadczeni turyści wyruszają na wyprawę w góry. Jeden z nich choruje i wraca do domu. Następnie z grupą urywa się kontakt. Wysłana ekspedycja ratunkowa znajduje namiot rozcięty od wewnątrz i ślady prowadzące do prowizorycznego obozowiska, w którym leżą częściowo ubrane zwłoki uczestników wyprawy. Ciała noszą poważne obrażenia charakterystyczne dla wypadków komunikacyjnych. W dodatku niektóre ciała wykazują silne skażenie promieniotwórcze i mają dziwny odcień skóry. Od razu powstają teorie spiskowe, zakładające atak tubylczych ludów, tajne wojskowe eksperymenty, atak paniki wywołany infradźwiękami czy wręcz działanie sił pozaziemskich. Skażenie miało pojawić się już wcześniej, gdyż wszyscy uczestnicy wyprawy studiowali w Uralskim Instytucie Politechnicznym (wydziały: inżynierski, radiowy, geotechniczny), stąd mogło się pojawić skażenie potasem-40. Pytanie, czy do tego stopnia nie przestrzegano podstawowych zasad bezpieczeństwa przy pracy z izotopami?
Inne spiskowe teorie zostały obalone, przynajmniej na pierwszy rzut oka...


Alternatywna wersja podana poniżej (źródło - https://forum.nagrzyby.pl/viewtopic.php?t=13287)

Ta ponura zagadka czeka już 53 lata na swe rozwiązanie. Tragedia rozegrała się na Uralu i poniosło w niej śmierć 9 młodych ludzi. Zainteresowałem się nią, bowiem przypomina mi ona niektóre dziwne wydarzenia z naszych, polskich gór, które opisałem w swej pracy „Projekt Tatry” (Kraków 2002), jednakże różni się ona od nich skalą wydarzenia. A oto powszechnie znane fakty, które zamieściła internetowa Wikipedia:

* * *

Tragedia na Przełęczy Diatłowa wydarzyła się w nocy, 2 lutego 1959, na wschodnim stoku góry Cholat Sjakl w północnej części Uralu. Dziewięcioro uczestników studenckiej wyprawy w góry Uralu poniosło śmierć w niewyjaśnionych ostatecznie do dziś okolicznościach. Na cześć przywódcy wyprawy, Igora Diatłowa, przełęcz, gdzie doszło do tragedii, nazwano Przełęczą Diatłowa.

Ekspedycja

25 stycznia 1959 roku grupa dziewięciu studentów Politechniki Uralskiej w Jekaterynburgu wyruszyła na narciarską wyprawę w północną część Uralu, w towarzystwie doświadczonego 37-letniego przewodnika Aleksandra Zołotarewa. Celem wyprawy był szczyt Otorten; planowana trasa w porze zimowej oznaczona była jako trasa trzeciej, najtrudniejszej, kategorii. Wszyscy uczestnicy wyprawy mieli duże doświadczenie w podobnych wyprawach i byli przygotowani na niezwykle surowe warunki, jakie oczekiwały ich zimą w górach Uralu; Igor Diatłow planował wyprawę do Arktyki i traktował wypady podobne do wyprawy w okolice Otortenu jako przygotowanie do arktycznej podróży. W skład ekspedycji wchodzili:

Igor Diatłow - student wydziału radiowego, 23 lata
Zinajda Kołmogorowa - studentka wydziału radiowego, 22 lata;
Ludmiła Dubinina - studentka ekonomii, 21 lat;
Aleksander Kolewatow - student wydziału geotechnicznego, 25 lat;
Rustem Słobodin - student wydziału inżynierskiego, 23 lata;
Jurij Krywoniszenko - student wydziału inżynierskiego, 24 lata;
Jurij Doroszenko - student ekonomii, 21 lat;
Nikołaj Thibeaux-Brignolle - student wydziału inżynierskiego, 24 lata;
Aleksander Zołotarew - przewodnik, 37 lat;

Jurij Judin - student ekonomii
25 stycznia wieczorem ekspedycja dotarła pociągiem do miasta Iwdiel w obwodzie swierdłowskim. Następnego dnia ciężarówka zabrała studentów do miejscowości Wiżaj - najdalej wysuniętej na północ zamieszkałej osady w tym rejonie. Po przenocowaniu, 27 stycznia wyprawa wyruszyła w stronę góry Otorten. Następnego dnia Jurij Judin zachorował i musiał zawrócić do Wiżaju, podczas gdy reszta kontynuowała wyprawę; jak się wkrótce okazało, Judin był jedynym członkiem wyprawy, który pozostał przy życiu.

31 stycznia ekspedycja, maszerując wzdłuż rzeki, dotarła na krawędź piętra wysokogórskiego. Członkowie wyprawy zbudowali mały schron, gdzie pozostawili zapasy żywności na drogę powrotną, po czym kontynuowali podróż. Wieczorem 1 lutego dotarli na zbocze góry Cholat Sjakl. Pierwotnie wyprawa planowała ominąć tę górę i przejść przez położoną nieopodal przełęcz; jednak z uwagi na pogarszającą się pogodę, zboczyli z kursu i znaleźli się na zboczu góry, gdzie postanowili rozbić obóz i przeczekać złe warunki atmosferyczne. Cholat Sjakl w języku miejscowego ludu Mansów oznacza dosłownie "górę śmierci"; nazwa ta miała się okazać bardzo ponurą przepowiednią.


Tragedia na przełęczy
Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami Diatłow po powrocie z góry Otorten miał wysłać znajomym telegram z zawiadomieniem o sukcesie wyprawy; według planu ekspedycji, mieli powrócić do Wiżaju najdalej 12 lutego. Gdy do 20 lutego nie doczekano się żadnych wieści, Politechnika na żądanie rodzin uczestników wyprawy wysłała pod górę Otorten ekspedycję ratunkową.

26 lutego ekspedycja natrafiła na namiot wyprawy Diatłowa. Był poważnie uszkodzony, jego powierzchnia rozcięta - jak potem ustalono - od wewnątrz; od namiotu prowadziły ślady stóp, kierujące się w stronę przeciwnego brzegu przełęczy i odległych o mniej więcej półtora kilometra sosen na krawędzi lasu, jednak po 500 metrach ślady te zniknęły pod śniegiem.

Gdy ratownicy dotarli do sosen, odnaleźli pod nimi szczątki małego ogniska oraz zwłoki Krywoniszenki i Doroszenki, bose i ubrane jedynie w bieliznę. Podczas drogi powrotnej do namiotu odnaleziono w śniegu kolejno ciała Diatłowa (300 m od sosen), Słobodina (480 m) i Kołmogorowej (630 m); pozy, w jakich ich znaleziono, wskazywały, że próbowali oni powrócić do namiotu. Badania ciał wskazały, że wszystkie pięć osób zmarło z powodu hipotermii - zamarzło na śmierć. Jedna z osób miała lekko pękniętą czaszkę, jednak zdaniem anatomopatologów nie było to obrażenie zagrażające życiu.

Po długich poszukiwaniach, 4 maja w położonym nieopodal jarze odnaleziono pod warstwą śniegu cztery pozostałe ciała. W tym przypadku zwłoki miały poważne obrażenia: Thibeaux-Brignolle miał strzaskaną czaszkę, zaś Zołotarew i Dubinina zmiażdżone klatki piersiowe (jak opisali patomorfolodzy, obrażenia przypominały te odnoszone podczas wypadków drogowych); dodatkowo brakowało języka i części twarzy Dubininy.

Ślady wskazywały, że członkowie ekspedycji byli zmuszeni nagle opuścić namiot; pomimo że temperatura tamtej nocy wynosiła między -25 a -30°C, część z nich była częściowo rozebrana, niektórzy byli boso bądź mieli założony tylko jeden but. W maju 1959 śledztwo w sprawie dramatu na przełęczy umorzono; według ustaleń organów śledczych, w tym czasie w rejonie przełęczy nie stwierdzono przebywania nikogo innego poza członkami ekspedycji. Według oficjalnej wersji, przyczyną śmierci członków wyprawy było "działanie nieznanej siły".

Hipotezy

Wokół tragedii na przełęczy Diatłowa narosło wiele hipotez i teorii spiskowych. Członkowie rodzin ofiar założyli specjalną fundację, której celem jest ustalenie prawdy o tragicznych wydarzeniach w nocy 2 lutego 1959.

Udało się ustalić w przybliżeniu chronologię zdarzeń. Nad ranem 2 lutego 1959 grupa wędrowców nagle, w pośpiechu opuściła namiot; zamiast rozwiązać go, przecięła jego bok. Studenci i przewodnik - część z nich ubrana, część w strojach mniej lub bardziej niekompletnych - dotarła do rosnącej około 1,5 km od namiotu wielkiej sosny, na krawędzi lasu, nieco poniżej namiotu. Pozostali tam przez około dwie godziny, rozpalając ognisko; kompletnie ubrani wędrowcy pożyczyli niektóre części garderoby niekompletnie ubranym. Połamane gałęzie wskazywały, że studenci wspinali się na sosnę, prawdopodobnie by zobaczyć, co dzieje się z porzuconym namiotem; być może, lekkie pęknięcie czaszki jednego z nich było spowodowane upadkiem.

Gdy Kriwoniszenko i Doroszenko zmarli z wyziębienia, Diatłow, Kołmogorowa i Słobodin podjęli próbę dotarcia do namiotu; cała trójka zamarzła po drodze. Pozostali, po zabraniu umarłym niezbędnych części odzieży (Dubinina miała stopy owinięte spodniami Kriwoniszenki), zdecydowali się skryć głębiej w lesie, gdzie, błądząc w mroku, wpadli do jaru. Thibeaux-Brignolle zginął od razu; wkrótce po nim na skutek wychłodzenia i odniesionych obrażeń zmarła Dubinina. Zołotarew, by ogrzać się, zabrał jej kurtkę; wkrótce jednak podzielił jej los. Niedługo potem z wyziębienia zmarł Kolewatow.

Nie udało się ustalić, dlaczego grupa doświadczonych i niejednokrotnie już podróżujących w podobnych warunkach wspinaczy nagle opuściła namiot i dlaczego przez mniej więcej dwie godziny nie odważyła się do niego powrócić. Pojawiło się kilka hipotez na ten temat.

Atak Mansów

Mansowie, poirytowani faktem, że wędrowcy wkroczyli na ich tereny, mogli w nocy zaatakować obozowisko, by przegonić intruzów. Jednak wcześniej podobnych zachowań w tym rejonie nie stwierdzano; Mansowie generalnie nie przejawiali agresji wobec nieuzbrojonych obcych wędrujących przez ich tereny, a dodatkowo nie stwierdzono żadnych śladów, wskazujących na to, że tragicznej nocy na przełęczy był ktokolwiek inny poza ekspedycją Diatłowa.

Lawina

Członkowie ekspedycji, słysząc w nocy podejrzany hałas, mogli uznać go za dźwięki nadchodzącej lawiny i w pośpiechu opuścić namiot. W powiązaniu z inną teorią, uważano, że nad obozowiskiem mógł w nocy przelecieć wojskowy samolot odrzutowy; hałas silnika mógł być błędnie zinterpretowany jako huk schodzącej lawiny. Jednak stok, na którym ekspedycja rozbiła namiot, był o wiele zbyt płaski, by mogła z niego zejść lawina; Diatłow i Zołotarew - doświadczeni przewodnicy wysokogórscy - ustawili namiot ekspedycji w miejscu, gdzie zagrożenia lawinowego nie było. W miejscu tragedii nie było też żadnych śladów, wskazujących na zejście lawiny.

Wojskowe eksperymenty lub ćwiczenia
Członkowie innej ekspedycji, przebywającej w tym czasie 50 kilometrów na południe od przełęczy, opowiadali o dziwnych pomarańczowych kulach, jakie widzieli na niebie na północ od swojej pozycji (mniej więcej w rejonie Góry Śmierci). Dodatkowo, ubrania niektórych ofiar wykazywały niewielką radioaktywność; członkowie rodzin ofiar twierdzili, że oddane im ciała miały nietypowy, pomarańczowy odcień skóry, a w rejonie Cholat Sjakl znaleziono sporo części jakiegoś tajemniczego urządzenia. Przyczyniło się to do powstania hipotezy, jakoby w rejonie góry Otorten wojsko prowadziło loty ćwiczebne bądź testowało nowe samoloty odrzutowe bądź nowe rodzaje broni, co przyczyniło się do tragedii.

Teoria ta została odrzucona przez wojskowych: choć obecnie nad rejonem Cholat Sjakl przebiega cywilny korytarz powietrzny, w 1959 roku nie był on jeszcze wytyczony. Północny Ural leżał w głębi terytorium ZSRR i w jego pobliżu nie było żadnych baz lotniczych; rozmieszczone były one bliżej granic Związku Radzieckiego, by w razie zagrożenia móc je odeprzeć, nim dosięgnie ono terytorium ZSRR. Najbliższa baza lotnicza znajdowała się w pobliżu Swierdłowska, ponad 600 km od miejsca tragedii; stacjonujące tam samoloty Jak-9 i MiG-15 nie miały wystarczającego zasięgu, by dotrzeć w rejon góry Otorten i następnie powrócić do bazy. W miejscowości Iwdiel znajdowały się samoloty, ale były to cywilne maszyny An-2. Poligon, gdzie Armia Czerwona testowała nowe samoloty, mieścił się w miasteczku Żukowskie pod Moskwą; nowe rodzaje uzbrojenia testowano zaś we Władymirowce pod Astrachaniem. Wojsko nie prowadziło żadnych testów w trudno dostępnych rejonach Uralu, gdzie odzyskanie ewentualnych szczątków maszyny bądź pocisku byłoby niezwykle trudne i kosztowne. Radioaktywność obecna na ubraniach niektórych ofiar mogła być efektem przypadkowego skażenia na Politechnice Uralskiej; źródłem skażenia był potas-40, rzadki izotop promieniotwórczy nie stosowany do celów wojskowych. Tajemniczy odcień skóry ofiar, o jakim mówili członkowie ich rodzin, mógł być efektem oparzenia słonecznego lub zmian pośmiertnych; tajemnicze części urządzenia odnalezione na górze okazały się częściami starej, nieużywanej od lat wieży radarowej.

Uszkodzenie twarzy Dubininy przypisano działaniom drapieżników, np. lisów.

Nie ustalono, w jaki sposób powstały obrażenia trzech ofiar znalezionych w jarze; był on o wiele zbyt płytki (4-6 m), by przy wpadnięciu do niego, ofiary mogły doznać takich obrażeń (strzaskanie czaszki i zmiażdżenie klatek piersiowych), nie mogły one również być efektem np. pobicia przez nieznane osoby.

Do dziś oficjalnie nie ustalono, dlaczego w środku nocy ofiary opuściły namiot, co powoduje, że wciąż pojawiają się nowe teorie spiskowe, zakładające np. działanie istot pozaziemskich. Pojawiła się też duża ilość informacji o rzekomym utajnieniu części dokumentów dotyczących dramatu na przełęczy i o zamknięciu terenu, gdzie doszło do tragedii, przed osobami postronnymi. W rzeczywistości całość dokumentacji wypadku na przełęczy była i jest dostępna; teren zaś zamknięto z obawy przed innymi podobnymi zdarzeniami.

W roku 1967 Jurij Jarowoj, dziennikarz ze Swierdłowska, napisał książkę "Najwyższy stopień trudności", opartą na tragedii. Zebrał on również spory zbiór dokumentów i zdjęć związanych ze sprawą. Gdy w roku 1980 zginął w wypadku drogowym, jego zbiory zaginęły, co spowodowało pojawienie się kolejnych spiskowych teorii, choć jak się okazało same okoliczności wypadku nie budziły wątpliwości, a zawartość mieszkania mieszkającego samotnie Jarowoja po jego śmierci po prostu wywieziono w całości na wysypisko śmieci.


Link do Wikipedii, artykuł jest nieco bardziej rozbudowany - https://pl.wikipedia.org/wiki/Tragedia_na_Prze%C5%82%C4%99czy_Diat%C5%82owa


* * *


Rzeczywiście, wydarzenie to, które rozegrało się w okolicy góry Otroten - (61°51’ N - 059°20’ E; 1182,0 lub 1234,2 m n.p.m.) i sąsiedniego szczytu Cholat Sjachl (Cholatczachl – 61°45’ N – 059°27’ E; 1079 lub 1096,7 m) jest zagadkowe i bardzo trudne do wyjaśnienia. Trudne o tyle, że skończyło się ono tragicznym finałem – zmasakrowane zwłoki dziewięciorga ludzi nie dały odpowiedzi na to, co stało się owej feralnej nocy na przełęczy Diatłowa.

Analizując te wszystkie informacje, można dość do wniosku, że nieszczęśnicy ci albo zostali zaatakowani przez UFO, albo przez UMA [unidentified mysterious animal]. Za hipotezą o UFO przemawia brak śladów i radioaktywność ubrań. A także zaobserwowane przez innych świadków przebywających w okolicy jakieś pomarańczowe kule, które poleciały w kierunku, w którym znajdowała się ekipa Diatłowa.

Za hipotezą o odwiedzinach UMA przemawiają obrażenia, które odnieśli ci ludzie przed lub w momencie śmierci. Takiejże odpowiedzi udzieliłem Albertowi Rosalesowi, który zainteresował się tą dziwną sprawą. Ale to był mój pierwszy rzut oka, bo potem obudziły się wątpliwości, które tutaj postaram się naświetlić, a które wcale nie świadczą o tym, że przyczyną śmierci Diatłowa i jego ekipy był atak UFO i/albo UMA.

Zabierzmy się za hipotezy, które postawiono. Atak Mansów i lawinę możemy spokojnie odstawić ad acta. UMA też, bo nie słyszało się o nich w tamtych okolicach. Ałmas/t/ny występuje w górach Azji Centralnej i Mongolii, Yeti w Himalajach, zaś Hibagon w Japonii, a zatem daleko stąd. Natomiast hipoteza militarna ma pewne bardzo ciekawe aspekty, a mianowicie:

 Czas akcji – przełom stycznia i lutego 1959 roku. Od razu przywodzi to na myśl wydarzenie w 21 stycznia 1959 roku, które miało miejsce w Gdyni, a dokładnie w porcie gdyńskim – chodzi o rzekoma katastrofę UFO, którym był amerykański satelita Zeta SCORE, który najprawdopodobniej został zepchnięty ze swej orbity przez pocisk ASAT wystrzelony przez Rosjan. Opisałem to dokładnie w opracowaniu „UFO i Kosmos” (Tolkmicko 2010);

 Pomarańczowy odcień skóry ofiar mógł być wywołany przez opalenie skóry promieniami UV, albo przez silne promieniowanie jonizujące;

 Sprawa korytarza powietrznego – skoro w 1959 roku nie był on jeszcze wytyczony, to co robiła tam stacja radiolokacyjna? Dlaczego ona tam się znajdowała, skoro nie była potrzebna?

 Kolejna obiekcja dotyczy lokalizacji – Przełęcz Diatłowa to nie Północny, ale północna część Środkowego Uralu. A Środkowy Ural, to serce przemysłu wojennego ZSRR. Ta stacja radiolokacyjna miała swe uzasadnienie o tyle, że mogła stanowić ogniwo centrum obrony p/lot. tamecznego okręgu przemysłowego.

 Obrażenia ofiar – wyglądało na to, jakby niektóre z nich zostały czymś uderzone. A może odwróćmy rozumowanie i załóżmy, że to one w coś uderzyły! Na przykład przez falę uderzeniową eksplozji. Kłamstwem jest stwierdzenie, że połamane żebra i pęknięta czaszka nie zagrażały życiu – nie przy trzydziestostopniowym mrozie i na pewnej wysokości nad poziomem morza!

 Teren został zamknięty przez wojsko przez trzy lata. Skoro nic tam się nie stało, to dlaczego zamknięto teren? Może po to, by usunąć wszelkie ślady np. niekontrolowanego wybuchu rakiety – a właściwie jej głowicy bojowej? A może skażenia promieniotwórczego, np. po małej eksplozji głowicy jądrowej? Oczywiście nie był o wybuch atomowy, ale wybuch inicjującego materiału wybuchowego, który rozerwał głowicę i rozsiał na okolicę radioaktywny 233/235U czy 239-240Pu? To tłumaczy środki ostrożności, z jakimi potraktowano ciała zmarłych.

Zatem scenariusz zdarzeń mógł wyglądać następująco: z poligonu rakietowego w Pliesiecku wystrzelono rakietę, która „urwała się z łańcucha” i poleciała w kierunku Uralu.

Nieprawdą jest, że kosmodrom w Pliesiecku oddano do użytku dopiero pod koniec 1959 roku. Kosmodrom ten został oddany w kwietniu 1958 roku, a pierwszy oficjalny start rakiety miał miejsce w 30 lipca 1959 roku. A ile było nieoficjalnych…?

Jak podaje Wikipedia: Plesieck to rosyjski kosmodrom położony 170 km na południe od Archangielska i 800 km na północ od Moskwy. Założony w 1960 roku na terenie obwodu archangielskiego. Wykorzystywany do wysyłania bezzałogowych satelitów Ziemi, głównie wojskowych: zwiadowczych, meteorologicznych, łącznościowych, wczesnego ostrzegania, poszukiwania zasobów naturalnych, nawigacyjnych, naukowych i innych. W okresie ZSRR utajniony. Do 12 kwietnia 2002 z Plesiecka wysłano 1929 satelitów i ponad 500 międzykontynentalnych rakiet balistycznych. Jak podają rosyjskie władze, Plesieck ma być głównym kosmodromem Rosji. Te wszystkie rozbieżności wynikają właśnie z najwyższego stopnia utajnienia, w jakim trzymano fakt istnienia tego kosmodromu. NB, jak to podaje Wiktor Suworow w swych książkach, ochraniany on był przez siły uderzeniowe GRU – SPECNAZ, a także przez „podpadziochy” – agentów GRU, którym tu i ówdzie podwinęła się noga... Dlatego też z tego kosmodromu w opisywanym czasie mogła wystartować próbna rakieta z głowicą bojową.

Niektórzy „badacze” tego wypadku twierdzą, że w tym czasie – w 1959 roku – ZSRR jeszcze nie posiadał żadnych rakiet klasy ziemia-ziemia i prace nad nimi dopiero trwały. Jest to kłamstwo. Prace nad rakietami w ZSRR trwały od początku wojny (czyli od 1941 roku), czego rezultatami były pociski rakietowe RS-8 do samochodowych wyrzutni rakietowych znanych jako "Katiusze" oraz na samolotach szturmowych. Poza tym radziecka marynarka wojenna używała niekierowanych pocisków rakietowych klasy woda-ziemia i woda-woda – których używano już w czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Więc opowiastki o tym, że ZSRR nie posiadał pocisków rakietowych klasy ziemia-ziemia są bajeczką dla grzecznych dzieci. Co więcej, pod koniec lat 50. pracowano już i najprawdopodobniej strzelano pociskami ziemia-przestrzeń kosmiczna, o czym mogą świadczyć wydarzenia w Gdyni.

Prace nad pociskami rakietowymi opartymi na technologiach niemieckich pocisków samobieżnych i rakietowych „V” zaczęły się w 1943 roku – równolegle z badaniami nad A-projektem (czyli bombą A - zob. „Bractwo bomby” rosyjski serial dokumentalny w reż. 2005 – emitowany przez POLSAT PLAY), do którego potrzebne były wektory przenoszenia. Rosjanie doszli do hitlerowskich poligonów w Podkarpackiem, które zajęli – nawiasem mówiąc na prośbę… Churchilla. Opisałem to w mojej pracy „Powojenne losy niemieckiej Wunderwaffe” (Warszawa 2008), gdzie stwierdziłem wprost, że radzieckie próby z niemieckimi broniami „V” były prowadzone właściwie już od 1944 roku, a nie jak się powszechnie mniema, od 1947.

A zatem z kosmodromu w Pliesiecku wystrzelono rakietę, która miała spaść na stepy Kazachstanu. Skąd to wiadomo? – to oczywiste – Kazachstan był jednym wielkim poligonem, więc lądowisko rakiet także tam się znajdowało. Zresztą wszystkie radzieckie statki kosmiczne lądowały w okolicach Karagandy i Celinogradu, więc możemy przypuścić, że ta rakieta także tam leciała. Mogła też lecieć w kierunku Semipałatyńska, gdzie nad poligonem mogła zdetonować nuklearną głowicę bojową. Niestety, wskutek jakiejś wady konstrukcyjnej, eksplozji silnika czy czegoś jeszcze, rakieta rozerwała się w powietrzu nad Uralem. Jej fragmenty lecą w kierunku namiotu.

I ten moment widzi ktoś z ekipy Działowa. Szczątki rakiety świecące w powietrzu i sprawiające wrażenie pomarańczowych kul ognia, lecą w kierunku obozu. Bezgłośnie, bo dźwięk przenosi się w górach bardzo dziwnie, podobnie jak fala radiowa. Czasami słyszymy kogoś odległego o kilka kilometrów nie słysząc kogoś oddalonego o kilka metrów od nas… Być może ostrzegł ich jakiś odgłos eksplozji czy trzepnięcie fali uderzeniowej… Tak czy owak przerażeni ludzie na wpół ubrani wybiegają z namiotu i uciekają przed siebie z wiadomym skutkiem. Dochodzi do skokowego, szokowego wychłodzenia organizmu.

Ludzie szukają schronienia przed spodziewanym niebezpieczeństwem i zamarzają na śmierć. Czworo z nich wpada do jaru. Wysokość jego ścian wynosi 4-6 m. To jest wysokość co najmniej piętra, a zatem jest gdzie polecieć i o co się rozbić. Obrażenia mogą przypominać uderzenia o pojazd. Spadek z tej wysokości na skałę może zabić. Poza tym była to mroźna noc, było tam -30°C. Czy ludzie z rozbitymi czaszkami i połamanymi żebrami byli w stanie przeżyć na takim mrozie? Poważnie w to wątpię.

Byli to doświadczeni narciarze i wspinacze, ale… - no właśnie - przypomina mi się akcja na Babiej Górze, która miała miejsce w dniach 21/23 stycznia 2012 roku, kiedy to omal nie zamarzło tam na śmierć 27 osób! Cytuję relację GOPR:

Od soboty 21 stycznia ratownicy GOPR brali udział w akcji ratunkowej członkom Klubu Turystyki Górskiej. Turyści wyruszyli z Przełęczy Krowiarki o godzinie 14 przez szczyt Babiej Góry do schroniska na Markowych Szczawinach (zagrożenie lawinowe, opad śniegu, bardzo silny wiatr). Po zapadnięciu zmroku powiadomili GOPR, że nie są w stanie zejść ze szczytu. W wyniku akcji ratunkowej sprowadzono jedną grupę do schroniska, z tej grupy jedna poszkodowana trafiła do szpitala. W późnych godzinach nocnych dwie osoby, które nie dotarły do szczytu zostały sprowadzone i przekazane pogotowiu ratunkowemu na Krowiarkach. W niedziele ratownicy sprowadzili grupę 7 osób którzy biwakowali na szczycie Babiej Góry i nie chcieli pomocy w czasie nocnej akcji z soboty na niedzielę. (Sekcja Babiogórska Beskidzkiej Grupy GOPR) Podobne przypadki znam także z Tatr – zainteresowanych odsyłam do pracy „Projekt Tatry” (Kraków 2002).

Jak widać, nawet najbardziej doświadczeni turyści ulegają wypadkom na tak – wydawałoby się – łatwym i niewysokim (1725 m) szczycie, jakim jest Babia Góra, której główny szczyt zwie się – nomen-omen – Diablak. Wystarczył spadek temperatury, wiatr podnoszący zamieć i ci ludzie po prostu otumanieli. Gdyby nie akcja GOPR, to mogłoby dojść tam do masakry, jak parę lat wcześniej na Pilsku. Wysokość gór w okolicy Przełęczy Diatłowa jest porównywalna z Babią Górą, więc siłą rzeczy warunki też muszą być podobne, z tym wszakże zastrzeżeniem, że Przełęcz Diatłowa leży dalej na północ – koło 60 równoleżnika, a co za tym idzie – w surowszych warunkach pogodowych.

A co z pociskiem? Najprawdopodobniej jego szczątki spadły nieco dalej i to nie one spowodowały śmierć 9 osób – zostały one potem zabrane przez wojsko. Być może na okolicę spadło tylko trochę radioaktywnego pyłu z rozbitej głowicy. Oczywiście nie był to 40K, tylko coś innego – np. 235U czy 240Pu – dlatego zabrano niektóre narządy do badań. Bajeczkę o potasie-40 podano na żer gawiedzi, by nie mówiono o uranie czy plutonie. Klasyczne goebbelsowskie zagranie, w którym z prawdą mija się o włos. Zadziałał mechanizm podobny do Incydentu z Roswell oraz Incydentu nad Maury Island.

Reszta już jest prosta. Ekipa poszukiwawcza z kosmodromu znajduje miejsce spadku szczątków pocisku i usuwa te, które najbardziej rzucają się w oczy, nie ruszając niczego innego. Nie zapominajmy, że wszystko, co dotyczyło BMR i ich wektorów w ZSRR i USA było TAJNE NAJWYŻSZEGO ZNACZENIA. Dlatego posprzątano prowizorycznie, co się dało posprzątać, a potem wpuszczono na to miejsce wyprawę poszukiwawczo-ratunkową, która zabrała znajdujące się na widoku ciała i namiot z bagażami. Następnie wojsko zamyka teren i… sprząta dalej. Przy okazji znalezieni zostali pozostali, kiedy warstwa śniegu stopniała na tyle, by ich ciała się „objawiły”… Potem drogą propagandy szeptanej tworzy się i rozpowszechnia Legendę o tajemniczym wydarzeniu. Dokładnie tak, jak w przypadku UFO-katastrofy Roswell czy na Spitsbergenie. Podobnie jak stworzono Legendę Eksperymentu Filadelfijskiego. Podane przez Wikipedię wyjaśnienie faktu zamknięcia terenu jest nieprzekonywujące, bo dlaczego ludzie mieliby iść właśnie na miejsce wypadku? Chyba że było tam coś, czego ich oczy nie mogły zobaczyć…

Śmierć dziennikarza Jarowoja w 1980 roku też wpisuje się w ten schemat, a szczególnie zniszczenie dokumentacji, którą on zebrał. KGB czy GRU zamykała usta nie takim chojrakom, więc nie ma się czemu dziwić – podobnie jak w przypadkach amerykańskich robiły to FBI i AEC, w rodzaju Incydentu nad Maury Island, śmierć świadka czy osoby zajmującej się takim Incydentem działa ZAWSZE na korzyść Legendy. A w pewnych wypadkach służby specjalne wolą kogoś uciszyć na amen, niż przyznać się do tego, że prowadziło się jakieś lewe działania – związane z obronnością, lotami kosmicznymi, energią jądrową, badaniami genetycznymi, itd., itp. – w walce o władzę nad światem. W tym przypadku przyznam rację zwolennikom STD [spiskowej teorii dziejów].

Notabene, zwolennicy STD wskazują na dziwne powiązanie liczby „9” z katastrofami w tamtym rejonie: 9 członków ekipy Diatłowa, 9 załogantów i pasażerów samolotu, który rozbił się na Przełęczy Diatłowa w 1991, czy 9 Mansyjczyków, którzy zginęli tam według legend krajowców. Od siebie mogę dorzucić także i to, że wszystkie atomowe okręty podwodne ZSRR, które poszły na dno czy miały ciężkie problemy, też miały w swych numerach taktycznych cyfrę „9”… Ale to już jest osobna sprawa dla ezoteryków, parapsychologów, numerologów czy stronników STD.

A zatem śmierć tych młodych ludzi nastąpiła wskutek działania czynników naturalnych, a nie interwencji „nieznanych sił”. Jedyną „nieznaną siłą” była tutaj Armia Radziecka, która wykonując test rakietowo-nuklearny nie zadbała o jego bezpieczeństwo – o ile można mówić o jakimkolwiek iluzorycznym bezpieczeństwie w przypadku zabaw z bronią masowej zagłady…

A oto garść opinii ludzi z branży:

Mariusz Frykowski (KKK) - „UFO to pretekst” – i miałem rację wybierając ten tytuł.

Zofia "Eleonora" Piepiórka (KKK) - Przeczytałam artykuł i wszystko brzmi prawdopodobnie biorąc pod uwagę bliskość radzieckiego poligonu wojskowego itd. Jednak nie uwzględniłeś jednej sprawy... Dlaczego ta góra od wieków (??) nosi nazwę "Góra Śmierci"? To samo dotyczy szczytu Babiej Góry - Diablak! Przed laty byłam tam - po drodze wdepnęliśmy do Ciebie! Gdy byliśmy na szczycie - szłam z Izą pierwsza, a Tomek szedł za nami i robił zdjęcia. Po wywołaniu zdjęć okazało się, że za nami ciągnęła sie szara smuga jak wąż... Iza całą wyprawę opisała i Bronek to opublikował w "Czas UFO".

Wracając do Góry Śmierci... czyżby tam wcześniej bywały takie tragiczne wypadki? Co o tej górze mówią legendy? Z moich doświadczeń na jeziorze Wdzydze wiem, że w pobliżu Baz Kosmicznych szaraków dzieją się takie rzeczy, co opisałam w art. "Bazy Kosmiczne na dnie jez. Wdzydze". Tam została porwana przez UFO 40 letnia Małgorzata, która chodziła o kulach i z nogą w szynie. Tam gdzie znalazł ja Stanisław (sąsiad) nigdy by nie weszła - bo po co wchodzić w bagno i gęste i wysokie sitowie? Nie mogła wyjść sama z tego miejsca bez pomocy. Była więc skazana na śmierć, bo nikt by jej tam nie szukał, a sąsiad zostałby oskarżony o morderstwo... Byłaby to kolejna niewyjaśniona tragiczna zagadka dla wszystkich!!! I pouczająca.... Weź to pod uwagę w przypadku tragedii 9 młodych osób w tych górach, bo bliskość tego poligonu to "zasłona dymna" dla Bazy Kosmicznej Szaraków i ich celów wobec naszej cywilizacji... Być może dlatego tam właśnie jest ten poligon...

W górach i jeziorach są różne Bazy Kosmiczne... o tym w symbolu mówi również proroctwo Apokalipsy.

Pozwolę sobie na ustosunkowanie się do części tej opinii – otóż Babia Góra cieszy się w środowisku turystyczno-krajoznawczym i przewodnickim paskudną opinią. Jej humory i humorki pogodowe są szeroko znane i tylko fakt bliskiej lokalizacji kilku wsi, w których można otrzymać pomoc powoduje to, że ofiar nie jest dużo, tym niemniej wielu ludzi wspomina swe nieprzyjemne przygody na tym szczycie. Penetracja Babiej Góry zaczęła się gdzieś w XIV-XV wieku i od tej pory trwa zafascynowanie pięknem tego masywu górskiego, która jest jedynym szczytem typu alpejskiego w Beskidach. Dlatego ludzie nieprzygotowani do wędrówki po skalistych zboczach i głazowiskach w czasie złej pogody są narażeni na najzupełniej „zwyczajne” niebezpieczeństwa znane z wypadków taternickich. Stąd te wszystkie „diabelstwa” w nazewnictwie punktów topograficznych tego masywu.

Stanisław Bednarz (TMZJ) - Według mnie na pewno nie zgodzisz się z ta teorią: północny Ural ma swoje kaprysy przy których Babia Góra to pestka. Śmierć na pewno nastąpiła na skutek nagłej hipotermii. Na pytanie dlaczego opuścili namiot odpowiadam: nastraszyli ich tubylcy, a te mieszczuchy uciekli w panice i to było bezpośrednią przyczyną ich śmierci. Rozproszenie w tych warunkach klimatycznych i w tych górach oznacza nieuniknioną śmierć. Prozaiczne ale bardzo prawdopodobne.

Owszem, to jest bardzo możliwe, szczególnie że znaleziono ślady pobytu osób trzecich na terenie tego obozowiska i niekoniecznie mogły to być ślady po żołnierzach AR… I kolejny głos:

Elżbieta Kowalska (KKK) - Jestem absolutnie za wariantem wojskowym. Ural jest przedprożem Syberii, a więc terenem trudnym i niedostępnym. Nie zapominajmy, że obok przemysłu militarnego, roi się tam od kopalń surowców, na bazie których, tenże przemysł się skutecznie rozwija. Po prostu, tablica Mendelejewa i to ta bardzo wysoka, cenna półka.

Oficjalne poligony wojskowe, jest podaniem do wiadomości nic nie znaczących punktów. Były, są i będą, niech się ludziska cieszą. Nie jest też tajemnicą, że istnieją, nie tylko poligony, czy miejsca na mapie, o których świat dowiaduje się z kilkudziesięcioletnim opóźnieniem, albo …wcale. W polskich warunkach, przypomnę, jest to np. Borne Sulinowo. Są też polskie obiekty wojskowe, które przeszły, cichą reformą, z rąk rosyjskich w amerykańskie. Zwykły układ polityczny, o którym przeciętny człowiek nie ma pojęcia. To tak jak z prokuratorem i adwokatem. Na sali sądowej skaczą sobie do gardeł, a po sprawie idą na wódkę. Tajne bazy są wszędzie, w każdym kraju (o „ukochanym” USA nie wspomnę), dlatego nie czepiajmy się tych Rosjan tak.

Armia rosyjska w tych latach już miała dobre doświadczenia z rakietami. Mamy początek 1959 roku, czyli ZSRR ma za sobą wystrzelenie Sputnika 1 i 2 (1957 - ten z Łajką), Sputnika 3 (1958) i za klika miesięcy wystrzelą Sputniki 4 i 5 (1960 - z legendarnymi Biełką i Striełką). Obojętnie co media mówią, ZSRR, USA i Anglia doskonale porozumiewały się w tej sprawie, nawet na gruncie prywatnym (szczeniak po którymś z psów został podarowany Prezydentowej USA J. Kennedy!). Niech więc nie pisze nikt bzdur o rosyjskiej nieaktywności rakietowo-kosmicznej.

Ogólnie rzecz ujmując – armia wie co się tam stało. Nie jest to w artykule jasno napisane, ale jeśli dobrze rozumiem, przed grupą dochodzeniowo-śledczą, a nawet ratownikami, wcześniej było tam wojsko. Pytam, po co? W jakim celu, na tak długo zamknięcie obszaru, szybkie raporty, sprzątanie terenu i de facto, milcząca ocena wypadku. Żadnych dyskusji i tłumaczeń. Problem w tym, czy dowiemy się kiedyś prawdy. Może ekshumacja, choć po latach, mogłaby przynieść kilka odpowiedzi, a przynajmniej wykluczyć pewne elementy. Mam dziwne przekonanie, że Rosjanie się na takie coś nie zgodzą.

I jeszcze parę innych refleksji …

Dziwi mnie, jako przyrodnika, zachowanie zwierzyny (będzie drastycznie). Otóż, jest trudna zima, niskie temperatury, pewnie i duża pokrywa śnieżna, góry. Zwierzyna mięsożerna chce przeżyć. Jeśli otrzymuje taki „prezent” od Natury, to bez wahania korzysta, bo to jest jej być albo nie być. Jeśli wypadek miał miejsce ok. 2.02., ciała znaleziono ok. 26.02, a nawet 4.05. i były nienaruszone (z wyjątkiem jednego), to, albo tam nie było żadnych ptaków i ssaków, szczególnie drapieżnych (w co nie wierzę), albo, potencjalny pokarm był niejadalny, z jakiś powodów? I jeszcze jedno. Moim zdaniem, powinno się przeanalizować rosnące tam drzewa. Otóż, drzewa długo pamiętają. Tak, tak… ówczesne 40-50-latki, dziś mają ok. 100 lat. Analiza zapisów na słojach, może przynieść zaskakujące dane.

Uszkodzenia ciała - rany, stłuczenia, złamania – w warunkach takich jak trudne góry, mróz, stres, świadomość, że nikt mi nie pomoże, są dodatkowym obciążeniem dla każdego organizmu. Przychylam się absolutnie do wersji odwrócenia sytuacji z rzucaniem ludzi przez falę uderzeniową. To wysoce prawdopodobne w wersji militarnej.

Sięgnięcie do przekazów tamtejszej ludności, mogłoby też rzucić światło na …zachowanie wojska. Podobnie, jak z pogańskimi głazami narzutowymi, do których uparcie, mimo zakazów Kościoła, ludzie wędrowali. I co zrobił Kościół? „Ochrzcił” je. I tak z "Diabelskiego kamienia”, zrobił się kamień jakiegoś świętego, np. Wojciecha. Od tego momentu, wierni już czcili kamień legalnie. To taka analogia do przemyślenia. Podtrzymywanie wierzeń tubylców jest często wykorzystywana i utrwalana.

Atak istot pozaziemskich, to kolejna bzdura. Nawet jeśli (!!!), to obdarowane inteligencją piątej generacji nie pozwoliłyby „ofiarom” na kilkusetmetrową ucieczkę, wspinaczkę na drzewo, palenie ogniska, z jaru też by ich wyciągnęli.

Tak czy owak, chyba nie ujrzymy prawdy.

Świetna analiza – nic dodać nic ująć. Strzał w dziesiątkę! Szczególnie trafnym jest spostrzeżenie, iż ciała ludzi nie zostały ruszone przez zwierzęta. A przecież przełęcz Diatłowa jest otoczona lasami, w których na pewno zamieszkiwały wilki, rysie, rosomaki i inne drapieżniki, które musiałyby zwęszyć obfity posiłek! Wyłączamy niedźwiedzie, bo te w lutym jeszcze smacznie spały.

I jeszcze dodam coś od siebie coś dla stronników teorii o meteorytowym pochodzeniu tego fenomenu: Przełęcz Diatłowa leży mniej więcej na 61 równoleżniku. Mniej więcej na tym samym na którym spadło Tunguskie Ciało Kosmiczne w 1908 roku – 60°55’ N, i ukazało się UFO nad Pietrozawodskiem - 61°47’ N w 1977… Czyżby więc 61 równoleżnik stanowił linię leżącą pod ostrzałem jakichś okruchów Wszechświata, które zachowują się nietypowo? Ale czy w tej nietypowości nie jest jakaś metoda???

To też ciekawe spostrzeżenie, ale obawiam się, że rację mają ci, którzy widzą w tym wszystkim rękę człowieka, a nie Przyrody… Rzecz ciekawa, bo kiedy zapytałem Rosjan, co o tym sądzą, ci odsyłali mnie do internetowych stron na temat tragedii na przełęczy Diatłowa i nabierali wody w usta, co też stanowi pewnego rodzaju wskazówkę…

Prawda o tym wydarzeniu spoczywa jak na razie ukryta bardzo głęboko w pancernych safesach służb specjalnych Federacji Rosyjskiej i zapewne wiele jeszcze wody upłynie w Wołdze, zanim zostanie ujawniona, zapewne już nie za naszego życia. Pozostaje więc czekać i przekazywać informację o tej tragedii następnym pokoleniom, chyba że rację miał dr Hermann Zdzisław Scheuring pisząc, że „…istnieją archiwa tajne, do których profani nie mają dostępu i których tajemnice nigdy nie ulegają przedawnieniu…” („Czy królobójstwo?”, Londyn 1964)

Oby nie.
* * *

Polecane inne źródła:

1. Tajemnica Przełęczy Diatłowa (film) - http://www.youtube.com/watch?v=7hE_bCv7Glk

2. Tajemnica Przełęczy Diatłowa (film) - http://www.youtube.com/watch?v=v2wogBJ0 ... re=related

PYTANIE DO FORUMOWICZÓW: czy koś ma jeszcze jakąś inną proipozycję?

Credo quia absurdum NON est!

http://www.wszechocean.blogspot.com

http://www.grzybypl.blogspot.com

http://www.echojordanowa.wordpress.com


***
Przyznam, że w tej materii nie mam wystarczającej wiedzy, aby przychylić się do którejkolwiek z teorii. Dokonuję więc "zawieszenia sądu", przedstawiając faktografię i możliwe interpretacje. A może macie jakieś własne teorie?