Radiofobia to chorobliwy lęk przed promieniowaniem jonizującym [
LINK]. Z racji niewielkiego poziomu wiedzy u niefachowców lęk ten często rozszerza się na inne rodzaje promieniowania, np. z kuchenek mikrofalowych, telefonów komórkowych itp. urządzeń, choć są to odmienne rodzaje fal elektromagnetycznych, o zupełnie różnym pochodzeniu i charakterze [
LINK]. Radiofobia jest dość powszechna w społeczeństwie, głównie z racji niewidzialnego charakteru promieniowania oraz jego wieloaspektowych skutków, zarówno bezpośrednich (ostra
choroba popromienna), jak i długofalowych (nowotwory,
mutacje genetyczne). Były jednak czasy, gdy w promieniowaniu jonizującym upatrywano wyzwolenia ludzkości od wszelkich schorzeń i bolączek. Jak zatem doszło do tego, że "cudowne" promieniowanie stało się "śmiercionośnym"?
***
Najpierw, po odkryciu zjawiska radioaktywności i jego biologicznego działania (małżeństwo Curie wspólnie z H. Becquerelem), zaczęto stosować promieniowanie do niszczenia komórek rakowych, jako tzw. curieterapię, rodzaj radioterapii kontaktowej [
LINK]. Pomyślne wyniki w walce z do tej pory nieuleczalnymi nowotworami stworzyły nadzieję na możliwość leczenia również innych chorób. Powszechnie zaczęto używać radu i innych substancji na większość schorzeń, jak również w wielu wyrobach przemysłowych. Świecącej farby radowej używano do pokrywania przedmiotów codziennego użytku - tarcz zegarków, numerów domów czy strojów tancerek w nocnych lokalach. Sprzedawano wiele kosmetyków, m.in.
La Creme Activa, mający przedłużać młodość dzięki substancjom promieniotwórczym.
Na choroby płuc polecano inhalatory z radonem, który mógł te choroby jeszcze bardziej pogłębić, choć początkowo przynosił ulgę. Swoistym panaceum był Radithor, roztwór związków radu w wodzie trzykrotnie destylowanej, stosowany również doustnie (!).
Kuriozalnym przykładem radioaktywnych lekarstw były radowe... czopki, przywracające sprawność seksualną i likwidujące przerost prostaty:
Co ciekawe, w tym przypadku trafił się głos sceptyka: dr W.A. Evans na łamach Canton Daily News (29.12.1925 r.), odpowiadając na pytanie czytelnika, określił lecznicze działanie czopków jako "żadne"[
LINK]. Takie opinie należały jednak do rzadkości, a wielu lekarzy lub osób udających medyków, uczestniczyło w tym procederze.
Niekiedy nawet wystarczało samo reklamowanie danego wyrobu jako radioaktywnego czy zawierającego rad, pomimo braku faktycznej radioaktywności, wszak "reklama dźwignią handlu". Przykładem mogą być prezerwatywy nazwane "Radium":
Nie zawierały one żadnych substancji radioaktywnych, jednak angielska (i też łacińska) nazwa radu "radium", użyta jako znak towarowy, miała przywoływać pozytywne skojarzenia z wyrobami faktycznie zawierającymi rad. Producent zachwalał "radowe" prezerwatywy jako absolutnie niezawodne, skuteczne w zabezpieczaniu przed chorobami i dokładnie przetestowane. Federalna Komisja Handlu, podczas śledztwa w 1940 r., uznała taką reklamę za fałszywą i wprowadzającą w błąd [
LINK].
***
Szał związany z "cudownym" działaniem promieniowania skończył się po serii zgonów wywołanych zatruciem i chorobą popromienną. Kluczowa stała się sprawa pracownic fabryki zegarków, które malowały cyfry na tarczach przy użyciu farby radowej. Podczas pracy śliniły pędzelki, celem nadania im odpowiedniego, zaostrzonego kształtu. Metoda ta, nazywana "lip, dip, paint" - pośliń, zanurz (w farbie), pomaluj - była zalecana przez kierownictwo zakładu, ponieważ pozwalała na szybkie i precyzyjne malowanie drobnych cyfr.
Pracownice były zapewniane o bezpieczeństwie radowej farby, choć kadra zarządzająca i naukowcy z fabryki traktowali rad z dużą ostrożnością. Młode dziewczyny, nieświadome zagrożenia, czasem dla zabawy malowały sobie paznokcie i zęby radową farbą. Wkrótce zaczęły chorować i większość z nich zmarła, a ich zwłoki do tej pory są radioaktywne - czas połowicznego rozpadu radu wynosi 1600 lat. Te, które przeżyły, założyły sprawę producentowi zegarków, która po długich bataliach sądowych zakończyła się sukcesem i wydaniem pierwszych restrykcji w stosowaniu radowych farb świecących.
Równie spektakularny jest przykład przemysłowca i sportowca
Ebena Byersa, który po kontuzji zaczął przyjmować duże ilości Radithoru. W ciągu kilku lat wypił łącznie 1400 butelek (!). Gdy zmarł, ważył 40 kg i dosłownie nie miał szczęki:
Pochowano go w ołowianej trumnie, tak jak 50 lat później będą chowane ofiary Czarnobyla. Śmierć wysportowanego mężczyzny w sile wieku (52 lata), znanego i zamożnego, z pewnością odbiła się szerokim echem w społeczeństwie USA i zaczęła kruszyć gmach "radowego szaleństwa".
***
Swoistą beztroskę w stosowaniu substancji radioaktywnych można tłumaczyć po części brakiem świadomości skutków napromieniowania, zwłaszcza długofalowych, a częściowo również naiwną wiarą w możliwość rozwiązania problemów ludzkości za pomocą "cudownych" środków. Takimi środkami wcześniej była zarówno elektryczność, jak i magnetyzm, później stało się nim promieniowanie jonizujące. Sami naukowcy zresztą eksperymentowali na sobie, wystawiając się na działanie promieniowania i obserwując objawy, np. Piotr Curie poddał rękę działaniu promieniowania wydobywającego się z miseczki z radem. Bardzo znany był eksperyment polegający na przyłożeniu substancji promieniotwórczej do skroni - badana osoba widziała poświatę przed oczami, prawdopodobnie na skutek podrażnienia nerwu wzrokowego lub wzbudzenia atomów w ciele szklistym gałki ocznej. Skoro więc naukowcy w ten sposób eksperymentowali, trudno dziwić się "szarym obywatelom". Oczywiście, świetny biznes zwietrzyli też różnego rodzaju oszuści, jak William J.A. Bailey, wynalazca "Radithoru", rzekomy lekarz, niemający ukończonych studiów medycznych [
LINK].
Z kolei w przypadku pracownic fabryki zegarków miało miejsce świadome narażanie zatrudnionych na utratę zdrowia, a następnie, w obliczu procesu, różnorakie krętactwa pracodawcy, np. sugerowanie, że schorzenia wywołane są chorobami wenerycznymi (!), a nie promieniowaniem.
***
Następnie przyszła II wojna światowa, gdy atom ukazał swoją niszczącą moc. Jednakże, pomimo sporadycznych głosów przestrogi, traktowano go jako jedyny sposób na zakończenie wojny i szantaż wobec rosnącej potęgi ZSRR. Pomimo załamania na wszystkich frontach i upadku pozostałych państw należących do Osi Berlin-Rzym-Tokio - Japonia konsekwentnie odmawiała kapitulacji. Nie zmieniła tego nawet Hiroszima. Jeszcze po zrzuceniu drugiej bomby (na Nagasaki) koła wojskowe przekonywały cesarza, że Amerykanie nie mają już więcej bomb. Tymczasem trzecia bomba była już w drodze, a czwartą montowano. Taki fanatyzm "usprawiedliwiał" atak jądrowy z wojskowego punktu widzenia. Próba zdobycia wysp japońskich przez desant morski oznaczałaby duże straty dla wojsk amerykańskich, szacowane nawet na 500 tys. żołnierzy.
Masowy charakter rażenia broni jądrowej od początku wywoływał kontrowersje. Podczas prac nad Projektem Manhattan naukowcy mieli wątpliwości natury etycznej i postulowali, by najpierw dokonać demonstracji na poligonie, w obecności japońskich wojskowych. Dopiero odmowa kapitulacji miała zezwolić na atak. Były to jednak pobożne życzenia, bomby użyto w celach wojskowych,po części, by przekonać się o jej bojowej wartości, częściowo również, by zaprezentować społeczeństwu, czego dotyczył supertajny i niezwykle kosztowny projekt Manhattan. Po zakończeniu wojny prowadzono szeroko zakrojone próby nuklearne. Podczas prób na atolu Bikini napromieniowaniu uległa załoga statku rybackiego "Szczęśliwy Smok" oraz mieszkańcy okolicznych wysp, co zaczęło wywoływać niepokoje w społeczeństwie.
W obliczu wyścigu zbrojeń i zimnej wojny przeprowadzano testy działania broni jądrowej na ludziach i to zarówno w ZSRR, jak i w USA. Żołnierze w okopach znajdowali się w bezpośredniej bliskości epicentrum wybuchu, a następnie "zdobywali" skażony teren. Takie testy, oprócz roli badawczej, miały też na celu przekonanie żołnierzy, że wybuch nuklearny nie jest taki straszny:
Nadal jednak wierzono w możliwość zastosowania energii jądrowej do celów pokojowych. Budowano kolejne elektrownie jądrowe, projektowano samoloty i samochody o napędzie atomowym.
Atomowy okręt podwodny
USS "Nautilus" przepłynął pod lodami bieguna północnego, zaś napędzany trzema reaktorami lodołamacz "Lenin" pokonywał zamarznięte wody Północy.
Śpiewano "atomowe" piosenki i noszono modne kostiumy "bikini", nazwane tak od atolu, na którym przeprowadzano test "Castle Bravo" [
LINK].
Jednocześnie przygotowywano się na ewentualny atak atomowy ze strony ZSRR (i vice versa po drugiej stronie Żelaznej Kurtyny). Budowano schrony, produkowano sprzęt dozymetryczny, przeprowadzano ćwiczenia i rozprowadzano odpowiednie instrukcje.
To z tego okresu pochodzą słynne żarty, będące rozwinięciem oficjalnych zaleceń "w razie wybuchu należy nakryć się prześcieradłem... i czołgać do najbliższego cmentarza" albo "włożyć głowę między kolana... i pocałować swój tyłek na pożegnanie". Bomba wodorowa, o mocy mierzonej w megatonach trotylu (1 MT = 1 milion ton), jeszcze pogłębiła psychozę. Nowe bomby testowano masowo, a
opad promieniotwórczy po nich miał dużo szerszy zasięg niż ten od "zwykłych" bomb rozszczepieniowych.
Najsilniejsza, tzw. Car-Bomba (58 MT), spowodowała odparowanie całego archipelagu na Nowej Ziemi i oparzenia trzeciego stopnia w odległości 100 km od epicentrum. Jej moc miała być jeszcze większa (100 MT), ale zmniejszono ją z obawy, że wytrąci Ziemię z orbity albo spowoduje zbyt duży opad promieniotwórczy. Takie liczby robią wrażenie i w połączeniu z plotkami oraz twórcami kultury masowej (filmy o Godzilli, będącej zmutowanym legwanem lub innym małym gadem) wywoływały prawdziwą panikę. Napięte stosunki między USA i ZSRR (kryzys kubański) groziły rozpętaniem atomowej wojny i kompletnym zniszczeniem naszej planety. W newralgicznym momencie wystarczyła jedna błędna decyzja, nawet na niskim szczeblu, stąd dowcip o sprzątaczce, która niechcący nacisnęła "czerwony guzik" ("Poszła!" - mówi operator systemów - "Ja?" - pyta przestraszona sprzątaczka - "nie, Kalifornia!"). W rzeczywistości czerwony guzik wcale nie jest czerwony, zaś procedura odpalania bardziej skomplikowana, o czym można się przekonać podczas wizyty w Muzeum Strategicznych Wojsk Rakietowych w Pierwomajsku:
O tym jednak mało kto wiedział, a termin "czerwony guzik" szybko wszedł do powszechnego języka. Gdy dodamy do tego liczne incydenty ze zgubieniem bomb jądrowych (
kod "Złamana Strzała"), mamy przed oczami prawdziwy obraz psychozy. Stopniowo przestawano wierzyć we wszelkiego rodzaju schrony, gdyż... kiedyś trzeba z nich wyjść, a może nie być dokąd. Taka sytuacja jest m.in. fabułą gier z serii
Fallout. Jeden z mieszkańców USA podczas zimnej wojny stwierdził, że w razie eksplozji jądrowej... biegłby jak najszybciej do epicentrum, by od razu ze sobą skończyć.
***
Oprócz militarnego aspektu energii jądrowej różne awarie w reaktorach (Windscale, Three Mile Island) powodowały coraz większy sceptycyzm, aż do "finalnej", w Czarnobylu. O ile Hiroszima budziła mieszane uczucia (brak innej alternatywy do pokonania Japonii), o tyle Czarnobyl miał odbiór jednoznacznie negatywny. Cenzura informacji i idące za nią wyolbrzymianie skutków awarii spowodowały prawdziwą radiofobię. Wierzono w "tysiące ofiar grzebanych w przydrożnych rowach" (cytat za jedną z gazet), zmutowane dzieci i zagrożenie dla całej Europy. Bomby jądrowe wybuchały albo na odległych atolach Pacyfiku, albo w Semipałatyńsku na stepach. Tu radioaktywnym pyłem ział reaktor u wrót Europy, obdzielając milionami kiurów cały kontynent. Awarii nie dawało się ukryć, zresztą panowała już "głasnost'" Gorbaczowa (jak się okaże, bardzo względna).
Katastrofa wywołała odchodzenie wielu państw od energetyki jądrowej, nawet tych posiadających wiele elektrowni. W Polsce wstrzymano, a następnie zakończono budowę EJ "Żarnowiec", głównie z powodu nacisków organizacji ekologicznych.
Brak rzetelnych informacji dotyczących skażenia i bagatelizowanie obaw obywateli spowodowały wzrost nieufności wobec techniki jądrowej. Odbudowanie zaufania do atomistyki zajęło kilkanaście lat, zaś gdy atom stopniowo wracał do łask, gigantyczne tsunami spowodowało katastrofę w Fukushimie.
Tym razem odwrót od energetyki jądrowej był wręcz histeryczny, pomimo braku rozsądnej technologicznie i ekonomicznie alternatywy, szczególnie wobec konieczności redukcji emisji CO2.
Katastrofa w Fukushimie postawiła przemysł jądrowy w sytuacji szczególnie trudnej wizerunkowo. O ile Czarnobyl można było wytłumaczyć ludzką niekompetencją, wadami radzieckiego ustroju i przestarzałą, zawodną technologią, o tyle Fukushima zdarzyła się w doskonale zorganizowanej Japonii, mającej wysoką kulturę techniczną. Demony Czarnobyla zyskały więc wsparcie w postaci nowych lęków, choć technologie reaktorów jądrowych są stale udoskonalane pod kątem niezawodności i bezpieczeństwa. Obecnie atom powoli wraca do łask, szczególnie wobec kryzysu energetycznego, a ostatnio również konieczności uniezależnienia się od Rosji. Co prawda "radowe szaleństwo" raczej nigdy nie powróci, radiofobia powinna jednak być zwalczana, zarówno przez edukację, jak i doskonalenie technologii wykorzystujących promieniowanie jonizujące.