28 czerwca, 2018

Porzucone generatory radioizotopowe w Gruzji

Po Internecie od pewnego czasu krąży ten oto obrazek:


Obrazek podaje informacje w sensacyjnym tonie - jak choćby "parowanie śniegu od radioaktywności". Ponieważ pewne informacje wydały mi się przesadzone lub nieścisłe, postanowiłem je zweryfikować. Początkowo zawyżona wydała mi się moc dawki przy pojemnikach, wymuszająca krótki okres pracy w ich bezpośrednim sąsiedztwie. Zerknijmy zatem na fakty, opierając się na ustaleniach Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej.

W tym rejonie mieściły się elektrownie wodne - Enguri ukończona w 1980 r. i budowana w latach 80. Chudoni, które musiały mieć ze sobą łączność radiową. Wymagało to użycia stacji przekaźnikowych, zasilanych z generatorów termoelektrycznych (RTG). Generator taki wytwarza prąd na skutek różnicy temperatur na termoparze, której jeden koniec rozgrzewany jest przez wysoko aktywny izotop promieniotwórczy, a drugi chłodzony w otoczeniu. Generatorów było łącznie 8. Budowa elektrowni Chudoni została zarzucona w 1989 r. na skutek protestów organizacji ekologicznych i późniejszego rozpadu ZSRR. Z tego powodu system stracił rację bytu i generatory rozebrano, usuwając z nich źródła. Do momentu wypadku zlokalizowano tylko 4 spośród nich (jedną parę w 1998, drugą w 1999 r.). Nie były to zresztą jedyne generatory utracone na terenie ZSRR [LINK]

Teraz zaczyna się właściwa historia. W grudniu 2001 r. trzej mieszkańcy wioski Lia wybrali się ciężarówką na poszukiwanie opału ok. 50 km od swojej miejscowości. W lesie znaleźli metalowe walce o wymiarach 10x15 cm, wokół których śnieg uległ stopieniu, a woda intensywnie parowała. Walce były tak gorące, że nie dało się ich podnieść. Mężczyźni rozbili tymczasowy obóz, gdzie rozpalili ognisko i przynieśli tam walce, aby użyć ich jako ogrzewaczy. Po zjedzeniu posiłku i wypiciu "setki" wódki po upływie 0,5-1,5 h zaczęły się wymioty i ogólne osłabienie. Po nieprzespanej nocy, załadowawszy ledwie połowę opału, pechowi drwale wrócili do swojej wioski. 
W ośrodku zdrowia początkowo leczono ich na zatrucia, lecz żona jednego z nich uzyskała od policji informację, że przyczyną zachorowania może być promieniowanie. Wówczas ruszyła cała machina z Międzynarodową Agencją Energii Atomowej, która zorganizowała leczenie ofiar napromieniowania oraz ekspedycję mającą zabezpieczyć źródła. Teren był odludny, więc nie było bezpośredniego zagrożenia dla dużej grupy ludzi, jednak zawsze mogły zostać napromieniowane przypadkowe osoby, jak choćby mieszkańcy zbierający opał. Zdecydowano się na szybką akcję zabezpieczającą pomimo nieprzejezdnych dróg i złych warunków pogodowych. Moc dawki przy źródłach wynosiła 1 Sv/h w odległości 1 m, zatem przy pracach obowiązywały standardy jak z Czarnobyla - 40 sekund i zmiennik stojący w pogotowiu przejmuje wykonywanie danej czynności. Pytanie, skąd tak duża moc dawki przy stroncie-90, który jest emiterem promieniowania beta, łatwego do zatrzymania nawet przez cienką warstwę metalu? Otóż promieniowanie beta przy przechodzeniu przez przeszkody złożone z pierwiastków ciężkich powoduje powstawanie tzw. promieniowania hamowania. Są to kwanty promieniowania rentgenowskiego, co prawda dość "miękkiego" (o niskiej energii), jednak przy dużych aktywnościach - a tu mamy 1295 TBq! - intensywność tego promieniowania jest znaczna, szczególnie gdy źródło pozbawione jest osłon. W tym przypadku znaleziono same walce o wymiarach 10x15 cm, choć cały generator ma znacznie większe wymiary, wliczając w to radiatory, termoelementy i osłony. Poniżej przekrój generatora Beta-M, z którego pochodziły źródła:

Źródło [link]

I widok zewnętrzny- cały generator zgodnie ze specyfikacją powinien ważyć 565 kg, reszta wyposażenia pewnie poszła na złom [specyfikacja generatora Beta-M]

Zaś drwale z Gruzji znaleźli tylko to:
Jeden z rdzeni ze strontem-90 - "serce" generatora typu Beta-M

Podczas akcji ratowniczej źródła zostały umieszczone w specjalnie w tym celu zbudowanym ołowianym pojemniku o grubości ścianek 27 cm, wysokości 90 cm i łącznej wadze 5,5 tony. Cały konwój składał się z 50 ludzi i 12 pojazdów, w tym 3 ciężarówek, autobusu i buldożera. Przed akcją wykonano specjalne narzędzia i manipulatory, umożliwiające manewrowanie źródłem z bezpiecznej odległości. 
 Źródła były pozostawione za dużym kamieniem, zatem od strony osłoniętej przez kamień moc dawki wynosiła "zaledwie" 80-90 µSv/h w odległości 10 m, natomiast 50 m od nieosłoniętej strony moc dawki sięgała 50 µSv/h, ale... z 50 m. Zaraz za kamieniem można było zmierzyć 430 µSv/h, a 5 m od "gołych" źródeł, osłoniętych jedynie wałem ziemi i kamieni przy drodze 1,3 mSv/h! Po umieszczeniu źródeł w pojemniku moc dawki wynosiła aż 4,6 Sv/h, lecz po zamknięciu wszystkich czterech pokryw spadła do 14 µSv/h na szczycie pojemnika, czyli limitu dopuszczalnego do transportu. Na bocznych powierzchniach spadła poniżej 1 µSv/h czyli do poziomu nieznacznie przekraczającego tło. 
Jeżeli chodzi o ofiary napromieniowania, doznały one popromiennych oparzeń części pleców i rąk, czyli miejsc, które dotykały źródeł przy ich przenoszeniu oraz używaniu jako "ogrzewaczy". Oparzenia pojawiły się dwa tygodnie po napromieniowaniu. Leki przeciwalergiczne dały chwilową poprawę, lecz wkrótce okazała się konieczna wizyta w szpitalu. Dalsze leczenie prowadzono w Klinice Hematologii i Transfuzjologii w Tbilisi. Terapia zakładała działania antyhistaminowe, przeciwbólowe, uspokajające, wzmacniające odporność oraz mikrokrążenie, a także podawanie preparatów krwi. Pacjent, który otrzymał najniższą dawkę, gdyż najkrócej przebywał przy źródle, został w styczniu wypisany ze szpitala. Drugi porażony został przewieziony do Moskwy z powodu postępującej martwicy skóry pleców, wymagającej interwencji chirurgicznej - usunięcia martwych tkanek i przeszczepów skóry. Operacja nie przyniosła skutku, dochodziło do martwicy żeber, leczenie kontynuowano ze zmiennym powodzeniem. Niestety ostatecznie pacjent zmarł w maju 2004 r. na skutek sepsy. Wpływ na niepowodzenie leczenia na pewno miała gruźlica i narkomania pacjenta, wyniszczające jego organizm. 
Trzeci pacjent przeszedł 5 przeszczepów skóry w specjalistycznej klinice we Francji i po 490 dniach od napromieniowania powrócił do zdrowia, choć terapia była długa i bolesna. Zdjęć nie będę umieszczał, gdyż są dość drastyczne, chętni mogą je znaleźć w raporcie IAEA. 

***
Generatory RTG były stosowane powszechnie na rozległych, odludnych obszarach ZSRR. Zasilały boje nawigacyjne i inne urządzenia, które musiały pracować niezawodnie przez dłuższy czas w rejonach pozbawionych sieci energetycznej. Wiele spośród nich pozostawiono pomimo zakończenia eksploatacji i padły łupem złomiarzy. Kompletny generator nie jest niebezpieczny dla zdrowia pod warunkiem krótkiego przebywania w bezpośredniej bliskości. Natomiast "gołe" źródła mogą dostarczyć nam w ciągu godziny dopuszczalną dawkę roczną z odległości 5 m. Jeżeli posiadamy średnio czuły sprzęt dozymetryczny ("Biełła", "Master"), wykryjemy takie źródło nawet z 50 metrów i dalej. Wówczas pamiętajmy o oddaleniu się i powiadomieniu

Centrum ds. Zdarzeń Radiacyjnych Państwowej Agencji Atomistyki: tel: 22 194 30 tel: 22 621 02 56 kom. 783 920 151 fax: 22 556 27 82, 22 621 02 63 cezar@paa.gov.pl


Zgłaszając pamiętajmy o dokładnym opisaniu wyglądu podejrzanego obiektu i jego otoczenia wraz ze wskazówkami dojazdu oraz o zabezpieczeniu terenu przed dostępem osób postronnych. Jeżeli teren jest uczęszczany przez ludzi, o jego zabezpieczenie warto poprosić Policję. Zwykle jednak takie obiekty są porzucane w miejscach odludnych. W Polsce zwykle są to skradzione źródła izotopowe w pojemnikach ołowianych o bardzo dużej masie. W naszym kraju raczej nie stosowano generatorów RTG, zatem wypadek taki jak w Gruzji nam nie grozi, choć były przypadki kradzieży źródeł przemysłowych np. z Elektrowni Bełchatów. 
***
Ostatnio złodzieje z Poznania otworzyli w garażu pojemniki izotopowe, powodując silne skażenie pomieszczenia, a następnie porzucili źródła na pobliskim polu [LINK].  Na szczęście szybka akcja ratunkowa umożliwiła odzyskanie źródeł i uchroniła środowisko przed przedostaniem się radionuklidów. Zatem noszenie ze sobą dozymetru, najlepiej wyposażonego w sygnalizację przekroczenia progu, nie jest przejawem "panikarstwa" ani "foliarstwa", jak z pozoru mogłoby się wydawać.

25 czerwca, 2018

Dozymetr Genitron CX-3



Ten prosty niemiecki dozymetr mierzy moc dawki gamma i beta w milirentgenach na godzinę od 0.1 do 3 mR/h (1-30 µSv.h), podając wynik na małym wskaźniku wychyłowym. Skala ma niedokładną podziałkę i służy jedynie do orientacyjnego pomiaru mocy dawki. Brakuje podziałek pośrednich między 0 i 0.5 oraz 0.5 i 1 mR/h pomimo dużej odległości między tymi podziałkami. Z kolei odstęp między 2 a 3 mR/h jest bardzo mały i trudno odczytać wartości pośrednie.


Zliczane impulsy są sygnalizowane za pomocą dźwięku głośniczka oraz migania diody LED. Przy  przekroczeniu 5 mR/h (50 µSv/h) generowany jest sygnał ostrzegawczy.  wykorzystuje nietypowy okienkowy licznik proporcjonalny typu SPZ-03. Okienko wykonane z laminowanego plastikiem metalu ma gęstość powierzchniową 100 mg/cm2 i wymiary 104x32 mm. Zapewnia to przepuszczalność dla promieniowania gamma od 20 keV do 2 MeV oraz beta od 0.5 MeV. Brak kompensacji energetycznej dla promieniowania gamma.



Zasilanie odbywa się z typowej baterii 9 V, która starcza wg producenta na 10-100 godzin w zależności od natężenia promieniowania. Obudowa otwiera się bez użycia narzędzi, można odjąć zarówno przedni panel celem wymiany baterii, jak również tylny, z licznikiem proporcjonalnym.


 Obsługa ogranicza się do włączenia miernika przyciskiem na panelu przednim. Do dozymetru dołączony jest DigCounter TX, czyli przystawka zliczająca impulsy. Ma dwa wejścia jack 3.5 - jedno do zliczania impulsów przez 1 minutę i drugie dla zliczania przez 10 minut. Łączy się ją przewodem z gniazdem w dozymetrze. Zasilanie odbywa się z dozymetru. Wynik podawany jest na wyświetlaczu LCD.
 Przystawkę otwiera się tak samo jak licznik - pokrywy mocowane są "na wcisk":



Niestety egzemplarz, którym dysponowałem, okazał się poważnie uszkodzony, a brak schematu uniemożliwił naprawę i pełne przetestowanie. Niewątpliwie zaletą dozymetru jest duża powierzchnia czynna tuby i prosta obsługa, a wadą - nieczytelna skala i brak możliwości wyłączenia dźwięku. Jeśli można nabyć w przystępnej cenie sprawny egzemplarz, przyda się jako prosty indykator promieniowania, przydatny przy identyfikacji minerałów, szkła i ceramiki uranowej, siatek żarowych, terenowych poszukiwaniach itp.

20 czerwca, 2018

Elektroniczny budzik z dozymetrem WES-1

Sądziłem, że po grze elektronicznej z dozymetrem nic mnie już nie zaskoczy, a tymczasem w rosyjskim internecie znalazłem... elektroniczny budzik wyposażony w dozymetr. Sprzęt znajduje się w kolekcji Siergieja Frołowa [LINK], skąd też pochodzą poniższe zdjęcia. Generalnie budzik wygląda jak typowy zegar Elektronika 18.07, wyświetlający godzinę i dzień tygodnia, gdyby nie dodatkowy przełącznik z lewej, włączający dozymetr. 

Sprzęt jest wyskalowany w mikrorentgenach na godzinę, aby uzyskać mikrosiwerty, dzielimy przez 100.

Zwykły zegar Elektronika 18.07 również z w/w kolekcji [źródło]


Układ pomiarowy wykorzystuje typową tubę STS-5 na dodatkowej płytce drukowanej, umieszczoną z tyłu zegara i owiniętą ołowianą folią, dlatego mierzy tylko promieniowanie gamma i silniejsze beta:




Gdy zegar rozbierzemy całkowicie - ujrzymy... dodatkowy wyświetlacz typu LCD na spodzie płytki drukowanej, którego nikt nigdy nie zobaczy podczas normalnej eksploatacji zegara. Wyświetlacz jak widać podaje moc dawki tak samo jak główny wyświetlacz zegara:



Płytka drukowana z diodą LED na krótszym boku przypomina nieco płytkę od Biełły:



Co do skuteczności samego miernika, na pewno pozwala szybko oszacować, czy nasze tło podejrzanie nie wzrosło. Szkoda, że wynik nie jest wyświetlany permanentnie, równolegle z pomiarem czasu, by zegar mógł służyć do stałego monitoringu promieniowania w naszym otoczeniu, tak jak czyni to, dużo późniejszy, ale używający tej samej tuby, czujnik Radioactive@home.

17 czerwca, 2018

Szkolny indykator promieniowania "Elektrodieło" z 1968 r.


Ten prosty indykator promieniowania (dosłownie "laboratoryjny licznik jonizujących cząstek") został wyprodukowany przez zakłady "Elektrodieło" z Leningradu w 1968 r. z przeznaczeniem dla szkół. Na kartonowym opakowaniu widoczne jest nawet oznaczenie Ministerstwa Oświaty ZSRR, a tekst instrukcji jest zgodny z Zarządem Metodyczno-Programowym tego ministerstwa. Według uzyskanych od sprzedawcy informacji indykator miał służyć pionierom (radziecki odpowiednik harcerzy) w poszukiwaniu złóż uranu podczas wycieczek. Nie sądzę jednak, aby było to prawdopodobne, tym się zajmowały odpowiednie służby z profesjonalnym sprzętem, a poszukiwania były tajne. Indykator tego typu, zgodnie z instrukcją, był używany w szkołach do doświadczeń z promieniowaniem jonizującym:
  • ustalanie wysokości tła promieniowania kosmicznego
  • szacowanie intensywności promieniowania źródeł naturalnych i sztucznych
  • odróżnianie promieniowania beta i gamma
  • badanie przenikliwości i zasięgu promieniowania gamma i beta. 



Urządzenie wykorzystuje jedną tubę Geigera typu STS-5 (lub odpowiednik). Zasilane jest z kwadratowej baterii 3,7 V, ale można użyć płaskiej baterii 3R12 4,5 V. Sygnalizacja impulsów odbywa się przez słuchawki wysokoomowe (1600 Om lub więcej) podłączane przez wtyki typu "banan". Według informacji z rosyjskiego internetu liczba impulsów zliczonych przez 40 sekund odpowiada mocy dawki w mikrorentgenach na godzinę, czyli powinno to być 10-20 impulsów. Obudowa ma kratkę w dnie, zatem indykator wykrywa również promieniowanie beta w granicach czułości tuby STS-5 (od 500 keV).



Pomiar uruchamia się przez wciśnięcie przycisku i przytrzymanie na 2-3 s po uprzednim odsunięciu "bezpiecznika" chroniącego przed przypadkowym włączeniem. Po wciśnięciu słychać pisk przetwornicy wysokiego napięcia i impulsy są sygnalizowane dźwiękiem w słuchawkach.




Następnie przycisk trzeba puścić, a indykator pracuje przez ok. 1 minutę po puszczeniu przycisku - wykorzystując ładunek nagromadzony w kondensatorze C1 widocznym na poniższym schemacie:
Źrodło - Radioskot.ru
Ten sposób pracy pozwala na wyeliminowanie pisku przetwornicy, który zagłusza dźwięk impulsów - iście radziecki patent!  Trzeba przyznać, że przetwornica faktycznie jest głośna, znacznie głośniejsza niż w naszym radioindykatorze RIK-59, gdzie nie zagłuszała impulsów we wkładce krystalicznej. Informacje o pracy indykatora przez 5 minut po puszczeniu przycisku są mocno przesadzone, kondensator nie ma aż takiej pojemności. Efektywny czas pracy to niecała minuta:



Jak widać, konstrukcja indykatora jest bardzo prosta - tuba STS-5, przetwornica na tranzystorze P202E i prostownik z 2 diodami D7Ż. Brak jest oznaczeń biegunów baterii, ale można się domyślić, że wyprowadzenia należy wygiąć tak, aby weszły w styki wykonane z wygiętych blaszek, a jest to możliwe tylko przy jednym ułożeniu baterii (jedno wyprowadzenie jest krótsze):

 Cewka wysokiego napięcia (nad tubą, w papierowej izolacji) jest zabezpieczona za pomocą iskrownika powietrznego o rozstawie ostrzy ok 3 mm (poniżej prawego mocowania tuby). Ogranicza on napięcie ładowania kondensatora do 3000 V, potem następuje przeskok iskry. Chroni to cewkę przed przebiciami.

Jeżeli chodzi o zasilanie, to płaską baterię można zastąpić koszyczkiem na 3 paluszki AA lub AAA, tylko trzeba go umocować w obudowie, by się nie przesuwał, gdyż jest mniejszy niż bateria 3R12.

Zwraca uwagę sposób zamontowania tuby Geigera - blaszki z otworami, przez które przekłada się końcówki tuby, zamiast typowych zacisków jak do bezpieczników, gdzie tubę wciska się od góry:


Do pracy indykatora potrzebne są słuchawki tzw. wysokoomowe, stosowane w starych radioodbiornikach kryształkowych itp. Zalecany opór to 1600 omów, ale 2000 też może być. Do testów użyłem polskich słuchawek produkcji Radiotechnicznej Spółdzielni Pracy w Krakowie. Słuchawki czasem trafiają się na targach staroci, dobrze żeby miały wtyki typu "banan" dla lepszego styku z gniazdami indykatora:



Sam indykator przedstawiłem jedynie w charakterze ciekawostki - zabytku radzieckiej myśli technicznej. Jego wymiary i masa (72 x 239 x 50 mm, 520 g) są zbyt duże w stosunku do oferowanych możliwości. Do pracy urządzenie potrzebuje słuchawek wysokoomowych albo wzmacniacza dźwięku, jeżeli chcemy użyć głośników. Bez tego usłyszymy jedynie pisk przetwornicy, brak bowiem jakiejś neonówki do wizualnej indykacji impulsów i sprawdzenia, czy urządzenie w ogóle działa. Obudowa wykonana jest z czarnego bakelitu, co wiąże się z jej dużą kruchością. Kratka osłaniająca tubę Geigera nie ma uszczelnień, zatem indykator jest bardzo podatny na skażenie i wilgoć. Można temu zapobiec za pomocą naklejonej od wewnątrz cienkiej folii, np. celofanu, podobnego do tego z dozymetrów Polaron czy Sosna.

Bardziej udaną konstrukcją jest nasz polski RIK-59, mający neonówkę, głośniczek, względnie szczelną obudowę... i mniejsze wymiary. Jeżeli zaś chodzi o użyteczność, to większość najtańszych kieszonkowych indykatorów promieniowania (Copris, Bierieg, Strielec itp.) jest dużo bardziej praktyczna niż ten wynalazek. Jedyne jego zastosowanie to prezentacja zasięgu i przenikalności promieniowania gamma i beta podczas różnego rodzaju pokazów i doświadczeń szkolnych. Oczywiście jest to też cenny eksponat kolekcjonerski z ciekawym rozwiązaniem konstrukcyjnym, praktycznie niedostępny w Polsce.
Poniżej zdjęcia innego egzemplarza z rosyjskiego internetu:






14 czerwca, 2018

Kółko do mebla z polewą uranową

Dzięki uprzejmości Rosomacka mogę przedstawić ten oto artefakt. Jest to ceramiczne kółko z polewą uranową o czarnej barwie, przechodzącej w brąz tam, gdzie się wytarła. Przeznaczone było do nóżki od barku na kółkach. Cztery takie kółka zostały znalezione w piwnicy przy porządkach, zatem przeglądajcie swoje graciarnie z dozymetrem w ręku, zwłaszcza jak macie stare meble na kółkach ;) 



Jak widać, polewa uranowa była bardzo tania, skoro stosowano ją nawet do takich detali. Inna sprawa, że kółko wykonane ze szkliwionej ceramiki ma duży poślizg, zatem słabo sprawdza się jako element toczny, przynajmniej dopóki nie ulegnie zmatowieniu. Trudno jednak było wówczas o zamiennik, wobec wysokich cen gumy, produkowanej z naturalnego kauczuku. Podobna glazura występuje na moim pokrętle od włącznika światła, który opisywałem jakiś czas temu, natomiast nie występuje na naczyniach i innych wyrobach dekoracyjnych. Widać czerń nie była wówczas w modzie, by barwić nią całe wyroby. 


Kółko wykazuje łączną emisję gamma+beta na poziomie 20 µSv/h z każdej strony. W Polaronie przekracza I zakres, jednak sama emisja gamma nie przewyższa tła naturalnego. Z kolei w Gamma Scoucie pomiary przedstawiają się następująco (podaję najwyższe wartości):

Emisja gamma (gruba przesłona na okienku pomiarowym)

Emisja beta+gamma (okienko pomiarowe z cienką przesłoną).

Pomiar łączny alfa+beta+gamma (otwarte okienko pomiarowe).

Monitor skażeń EKO-C wskazuje tylko 140 cps, co można tłumaczyć niewielkim rozmiarem kółka w stosunku do powierzchni tuby Geigera (większe wyroby ceramiczne wskazywały 300-500 cps).
Promieniowanie uranu jest bardzo "miękkie" i łatwo je wytłumić nawet plastikową osłoną tuby Geigera w prostych radiometrach i indykatorach, że nie wspomnę o miernikach z tuba owiniętą folią ołowianą (Biełła, Master). Dlatego też lepiej używać mierników z odsłoniętą tubą (Polaron, Sosna). 

Kółko wykazuje luminescencję w silnym świetle UV, słabszą w miejscu, gdzie glazura uległa wytarciu. Czarna barwa glazury pozwala zauważyć luminescencję, w przypadku polewy czerwonej czy pomarańczowej jest ona tłumiona przez dopełnianie się barw. 



Do testów użyłem lampy z 2 świetlówkami UV i szkłem powiększającym, gdyż breloczek z diodą UV miał za małą wydajność:


***

To niepozorne kółko do mebla pokazuje, w jak niespodziewanych miejscach możemy spotkać ceramikę uranową. Gdy dokonywałem pierwszych pomiarów emisji tego kółka od razu sobie przypomniałem, że podobne są w moim przedwojennym łóżku z wytwórni "Konrad, Jarnuszkiewicz i Spółka", na którym śpię od 2008 r. Chwyciłem więc Polarona i zanurkowałem pod łóżko, niestety emisji brak. Przeglądajcie zatem szuflady z drobiazgami i sprawdzajcie stare meble zalegające na strychach i w piwnicach!

10 czerwca, 2018

Radiometr Terra-P

Tym razem dozymetr Terra-P w wersji podstawowej przybliży nam Adam (Mad_Boar) - oddaję głos:

Za namową autora i właściciela niniejszego bloga postanowiłem opisać dozymetr-radiometr Terra P. Jest  to nowoczesny przyrząd dozymetryczny produkowany przez ukraińskie zakłady  EcoTest z Lwowa. Urządzenie to  zakupiłem w kwietniu 2017 r. na wyprawie do Strefy Czarnobylskiej, zorganizowanej przez jednego z czołowych polskich organizatorów.  Organizator ten pomaga w zakupie radiometrów Terra, wystarczy wcześniej zgłosić chęć jego zakupu i mieć przygotowaną odpowiednią kwotę w dolarach USA (w tamtym roku było to 160 $), by już pierwszego dnia wyprawy cieszyć się nowiutkim, żółtym urządzeniem zwanym Terra P.
Radiometr otrzymujemy w estetycznym kartonowym pudełku, wewnątrz którego znajduje się nasz przyrząd w plastikowym ochronnym blistrze, oraz instrukcja obsługi (niestety tylko w języku ukraińskim) W instrukcji mamy zapis z datą produkcji i potwierdzenie kontroli jakości dozymetru z podpisami odpowiedzialnych za to pracowników. Ponadto dołączone jest etui wykonane ze sztucznej skóry z przezroczystą ścianką czołową. Przypomina ono etui na stare telefony komórkowe, no i urodą nie grzeszy, ale spełnia swoje zadanie, a dzięki temu że jest ono wyposażone w klips – nasz przyrząd możemy przypiąć np. do pasa, szelki plecaka itp.


Terra P w pokrowcu. Obok Polaron Pripyat'. Źródło [link]

Urządzenie wykonane jest bardzo solidnie i estetycznie, obudowa i klapki właściwie spasowane, ponadto jest uszczelniane, więc zachlapanie wodą na pewno nie zaszkodzi elektronice ani tubie Geigera (dodatkowo chronionej warstwą przezroczystego tworzywa). Samo urządzenie jest bardzo poręczne. Rozmiarami i wagą bardzo zbliżone jest do słynnego telefonu Samsung Solid 2710.


Na ścianie frontowej mamy opis trybów pracy urządzenia, logo firmy, oraz stosowne informacje o certyfikacie europejskim CE i klasie uszczelnień (IP20). Na odwrocie z kolei mamy klapkę osłaniającą tubę Geigera, drugą klapkę pod którą są baterie, oraz małą tabliczkę z opisem:
  • Zakresu pomiarowego radiometru, 0,01 – 999,9 µSv/h lub 0,01-99,99 mRem/h
  • Zakresu pomiaru dawki pochłoniętej, 0,001-9999 mSv, lub 0,1-999,900 mRem
  • Bezpiecznego naturalnego poziomu promieniowania tła ≤ 0,30 µSv/h i ≤ 0,07 mSv/24h


Terra P zasilana jest dwoma bateriami AAA (małe paluszki), które również są dołączone do zestawu.
Urządzenie oferuje nam 4 podstawowe funkcje:
  • Bieżący pomiar promieniowania gamma, a po zdjęciu klapki ochronnej – także beta,
  • Pomiar dawki pochłoniętej przez dozymetr,
  • Zegarek,
  • Budzik (jakby ktoś miał zaspać na pociąg ze Sławutycza do Strefy :) )
Całą obsługę Terry P realizuje się dwoma przyciskami umieszczonymi po bokach urządzenia, nieco powyżej wyświetlacza ciekłokrystalicznego. Obsługa jest prosta, choć dla kogoś kto ma ją w ręku pierwszy raz problem stanowić może ustawienie godziny i progu alarmu (od 0,01 µSv/h do 9,99 µSv/h, standardowo ma ustawione 0,30 µSv/h). Lewym przyciskiem urządzenie się załącza lub „budzi” z trybu uśpienia, a po jego przytrzymaniu – mamy do dyspozycji funkcję ustawiania progu alarmu, oraz włączanie/wyłączanie dźwięku. Po uruchomieniu urządzenie pokazuje bieżący pomiar promieniowania, a  jednym naciśnięciem lewego przycisku - zerujemy pomiar i przyrząd mierzy od nowa.


Pod prawym przyciskiem mamy  po kolei: pochłoniętą dawkę promieniowania w mSv, godzinę i budzik, a potem znowu bieżący pomiar. Naciskając i trzymając prawy – urządzenie wyłącza się  na stałe. Jeżeli natomiast tego nie zrobimy to po jakimś czasie licznik się usypia i pozostaje w trybie czuwania. Jednak gdy "dostanie" promieniowanie przekraczające próg alarmu - natychmiast się budzi i uaktywnia alarm.

Terra P ma jedną tubę Geigera. Reaguje całkiem szybko, ale wyświetla wynik z pewnym opóźnieniem – po przystawieniu go do źródełka promieniowania - słychać pikanie i  dopiero za parę sekund pojawia się wskazanie na wyświetlaczu. Terra reaguje wyraźnie wolniej niż Polaron Prypiat, natomiast wyniki pomiarów  na obu przyrządach są niemal identyczne ( co wg mnie dobrze świadczy zwłaszcza o tym drugim, ponad 20 lat starszym urządzeniu).


Wielką zaletą Terry P jest zasilanie – dwa małe paluszki są do kupienia w każdym kiosku/sklepiku, a ponadto - nawet gdy urządzenie jest pozostawione w trybie „czuwania”  - wytrzymuje aż około pół roku.  Na wyświetlaczu mamy prosty wskaźnik poziomu energii w baterii – 4 „klocki” na pełnej baterii, a w miarę zużywania – liczba „klocków” się zmniejsza. Wadą jest to, że po wyłączeniu trwałym lub wymianie baterii zeruje się godzina, poziom alarmu i pochłonięta dawka promieniowania. Producent mógł to rozwiązać za pomocą małej bateryjki podtrzymującej, takiej jak np. w komputerach. 
Zakres pomiarowy Terry P to od 0,01 - do 999 µSv/h. Po przekroczeniu zakresu mierzy nadal, ale pomiar może być obarczony  błędem. Maksimum zmierzone moim egzemplarzem to ok. 600 µSv/h – na słynnym chwytaku w Strefie Czarnobylskiej. W piwnicach szpitala w Prypeci kolega "przekręcił" wypożyczoną od organizatora Terrę P do wartości ~2,4 mSv/h.

Terra reaguje też na słabe źródełka promieniowania – np. szkło uranowe, elektrody wolframowe WT-20  do spawania metodą TIG. Robi to jednak wolniej niż stary Polaron Prypiat. Jest to spowodowane posiadaniem tylko jednej tuby Geigera, wobec dwóch w starszym przyrządzie. 



Klapka, która powinna odcinać promieniowanie beta przy pomiarze gamma w rzeczywistości przepuszcza część tego promieniowania. Przy źródle beta (np. szkle uranowym)  Terra P wskazuje  w przypadku niektórych egzemplarzy tego szkła niewielkie  promieniowanie wykraczające ponad tło, a Polaron z zamkniętą klapką nie reaguje wtedy wcale. Sama klapka jest bardzo pewnie zamocowana, przez co niełatwo ją zgubić. Niestety nosząc Terrę w oryginalnym etui tracimy dostęp do klapki. [Oczywiście, jak ktoś chce, może sobie uszyć na maszynie własny futerał z dostępem do klapki i małą kieszonką, gdzie możemy umieścić klapkę, by się nam nie zgubiła. - odsyłam do osobnej notki o futerałach]
***
Podsumowując – Terra P to bardzo dobry przyrząd radiometryczno – dozymetryczny. Ma duży zakres pomiarowy, możliwość ustawienia progu alarmu, jest wykonany solidnie i estetycznie, a przy tym niewielki i  bardzo poręczny. Pomimo pewnych wad i stosunkowo wysokiej ceny jestem w stanie z czystym sumieniem polecić Terrę każdemu kto interesuje się tematyką promieniowania i wybiera się do Czarnobylskiej Strefy wykluczenia. Z drugiej strony w mniej ekstremalnych warunkach, gdy chcemy szybko znaleźć "świecący" przedmiot, np. na giełdzie staroci, wystarczy nam nieco tańszy i starszy Polaron Pripyat.
***
Na sam koniec, jakby kogoś interesowało "co lalka ma w środku" - wnętrze dozymetru (źródło)