30 maja, 2022

Radiometr alfa i neutronowy KRAN-1 AN

http://forum.rhbz.org/topic.php?forum=2&topic=138&p=1

Ten radziecki radiometr może mierzyć, w zależności od podłączonej sondy, aktywność powierzchniową alfa lub gęstość strumienia neutronów w szerokim spektrum energii - od termicznych aż do prędkich. Zakres pomiarowy przedstawia się następująco:
  • aktywność alfa: 2,5-25 000 rozp./min/cm2
  • gęstość strumienia neutronów prędkich: 10-100 000 neutr./cm2/s
  • gęstość strumienia neutronów pośrednich: 2,5-25 000 neutr./cm2/s
  • gęstość strumienia neutronów termicznych: 2,5-25 000 neutr./cm2/s
Każdy pomiar przeprowadzano osobną sondą, znajdującą się w zestawie radiometru.

http://forum.rhbz.org/topic.php?forum=2&topic=138&p=1


Istniała też uboższa wersja miernika, oznaczona KRAN-1A, która nie miała w zestawie sondy do pomiaru aktywności alfa.
.
Wynik podawany jest na mikroamperomierzu o dwóch podziałkach:
  • czerwonej 10-100 co 10, tylko do pomiaru strumienia neutronów prędkich
  • czarnej 2,5-25 co 2,5 do wszystkich innych pomiarów
Podziałki te współpracują z mnożnikami przełącznika zakresów: x1000, x100, x10 i x1, czas uśredniania wyniku wynosi odpowiednio 15, 15 , 60 i 120 s.


Obudowa jest wykonana z emaliowanego aluminium. Swym zewnętrznym kształtem nieco przypomina rentgenoradiometry serii DP-5, podobieństwo jest jednak tylko pozorne:
  • gniazdo do podłączania sondy umieszczono pod kątem na górnym panelu, a nie z boku skrzynki
  • gniazdo słuchawek również przeniesiono z boku obudowy na górny panel
  • oświetlenie jest włączane przełącznikiem dźwigienkowym, a nie przyciskiem monostabilnym
  • pokrętło zakresów jest z lewej strony, nie ma szyldu z farbą okresowego świecenia


Wszystkie sondy do radiometru KRAN-1 są sondami scyntylacyjnymi, czyli promieniowanie wywołuje błyski światła w specjalnej substancji, zwanej scyntylatorem, które następnie są wzmacniane przez fotopowielacz (w tym przypadku FEU-35). Komplet sond przedstawia się następująco - na zdjęciu od lewej:
  • sonda do pomiaru neutronów prędkich ze zdjętą obudową układu elektronicznego
  • sonda do pomiaru neutronów pośrednich wraz ze zdjętym kulistym moderatorem
  • sonda do pomiaru neutronów termicznych
  • (niestety brak sondy do pomiaru aktywności alfa, która przypominała SSA-1P)
http://forum.rhbz.org/topic.php?forum=2&topic=138&p=1

Przyjrzyjmy się więc poszczególnym sondom osobno. Sonda do pomiarów skażeń alfa ma scyntylator w postaci cienkiej (6-8 mg/cm2) warstwy siarczku cynku aktywowanego srebrem, naniesionej na dysk ze szkła organicznego o powierzchni 100 cm2. Sprzężenie z fotopowielaczem zapewnia stożkowy światłowód, analogicznie do wspomnianej SSA-1P:

https://cloud.mail.ru/public/5Psf/4dUnuoD2g

Sonda do pomiaru neutronów termicznych wykorzystuje scyntylator TN-13 (na zdjęciu z prawej)  osadzony w metalowym dysku. Ma on postać tabletki ze szkła organicznego o średnich 13 mm i grubości 3 mm z zatopionymi w nim ziarnami (800 mikronów) mieszanki siarczku cynku aktywowanego srebrem oraz tlenku boru III (B2O3). Detekcja przebiega w wyniku reakcji boru z neutronami cieplnymi, w czasie której powstaje cząstka alfa, wykrywana następnie przez ZnS(Ag):


Sonda w przekroju prezentuje się następująco:


Sonda do pomiaru neutronów pośrednich wyposażona jest w kulisty moderator, wypełniony szkłem organicznym, który spowalnia te neutrony do prędkości cieplnej. Obudowa moderatora pokryta jest 1 mm warstwą kadmu, który pochłania neutrony termiczne, umożliwiając selektywny pomiar tylko neutronów o energiach pośrednich.

https://cloud.mail.ru/public/5Psf/4dUnuoD2g

Scyntylator TN10, działający na tej samej zasadzie co w/w TN-13, umieszczony jest na końcu trzpienia, znajdującego się w geometrycznym środku kulistego moderatora. W trzpieniu znajduje się światłowód, zapewniający połączenie optyczne scyntylatora z fotopowielaczem. To samo rozwiązanie zastosowano w sondach neutronowych SSNT produkcji ZZUJ "Polon".


Sonda do pomiaru neutronów prędkich stosuje inne rozwiązanie niż w/w sondy neutronowe. Detektorem jest dysk ze szkła organicznego o średnicy 80 mm i grubości 5 mm, zawierający drobne ziarna ZnS(Ag). Jądra wodoru, zawartego w szkle organicznym, otrzymują energię od zderzeń z prędkimi neutronami, a następnie wytracają ją w scyntylatorze, powodując błyski.




Układ elektroniczny wszystkich sond sondy scyntylacyjnych zawiera wbudowany przedwzmacniacz, aby uniknąć zakłóceń przy przesyłaniu słabego sygnału kablem do pulpitu pomiarowego.  Podobną praktykę stosowano w innych miernikach scyntylacyjnych z sondą zewnętrzną, zarówno przenośnych, m.in. SRP-2, SRP-68 czy DRGZ-3, jak również w sondach do radiometrów stacjonarnych (SSU, SSA-1P, SSNT).

Wszystkie sondy są odporne na promieniowanie gamma do określonego, dość wysokiego poziomu mocy dawki, zależnej od zakresu pomiarowego: 
  • alfa, neutrony powolne i pośrednie
    • x1 - 200 mR/h (2 mSv/h)
    • x10 - 1/R/h (10 mSv/h)
    • x100 i x1000 - 2 R/h (20 mSv/h)
  • neutrony prędkie
    • x1 i x10 - 200 mR/h (2 mSv/h)
    • x100 i x1000 - 1/R/h (10 mSv/h)

Zasilanie radiometru KRAN-1 może odbywać się z następujących źródeł:
  • sieci prądu zmiennego 127 lub 220 V
  • zestawu 4 akumulatorów srebrowo-cynkowych typu SCS-5, starczających na 35 godzin pracy
  • baterii 11,5-PMCG-U-1,3
http://forum.rhbz.org/topic.php?forum=2&topic=138&p=1



KRAN-1 charakteryzuje się bardzo wytrzymałą, hermetyczną obudową, przeznaczoną do pracy w trudnych warunkach środowiskowych, m.in. w kopalniach. Przyrząd nie występuje na polskim rynku, a i na wschodnich portalach aukcyjnych nie pojawia się zbyt często. Wątek na forum RHBZ jest jak dotąd jedynym miejscem, gdzie spotkałem się z tym miernikiem. Tym niemniej sygnalizuję jego istnienie, gdyby ktoś miał z nim styczność, proszę o kontakt.

Oryginalną instrukcję po rosyjsku można pobrać TUTAJ.

25 maja, 2022

Od radowego szaleństwa do radiofobii

Radiofobia to chorobliwy lęk przed promieniowaniem jonizującym [LINK]. Z racji niewielkiego poziomu wiedzy u niefachowców lęk ten często  rozszerza się na inne rodzaje promieniowania, np. z kuchenek mikrofalowych, telefonów komórkowych itp. urządzeń, choć są to odmienne rodzaje fal elektromagnetycznych, o zupełnie różnym pochodzeniu i charakterze [LINK]. Radiofobia jest dość powszechna w społeczeństwie, głównie z racji niewidzialnego charakteru promieniowania oraz jego wieloaspektowych skutków, zarówno bezpośrednich (ostra choroba popromienna), jak i długofalowych (nowotwory, mutacje genetyczne). Były jednak czasy, gdy w promieniowaniu jonizującym upatrywano wyzwolenia ludzkości od wszelkich schorzeń i bolączek. Jak zatem doszło do tego, że "cudowne" promieniowanie stało się "śmiercionośnym"?

***
Najpierw, po odkryciu zjawiska radioaktywności i jego biologicznego działania (małżeństwo Curie wspólnie z H. Becquerelem), zaczęto stosować promieniowanie do niszczenia komórek rakowych, jako tzw. curieterapię, rodzaj radioterapii kontaktowej [LINK]. Pomyślne wyniki w walce z do tej pory nieuleczalnymi nowotworami stworzyły nadzieję na możliwość leczenia również innych chorób. Powszechnie zaczęto używać radu i innych substancji na większość schorzeń, jak również w wielu wyrobach przemysłowych. Świecącej farby radowej używano do pokrywania przedmiotów codziennego użytku - tarcz zegarków,  numerów domów czy strojów tancerek w nocnych lokalach. Sprzedawano wiele kosmetyków, m.in. La Creme Activa, mający przedłużać młodość dzięki substancjom promieniotwórczym.

https://finca-al-manzil.blogspot.com/2019/03/bizarre-ruins-of-radium-spa-in-portugal.html

Używano też pasty do zębów z wodorotlenkiem toru, którego promieniowanie miało masować dziąsła (sic!), a jak wiadomo, zdrowe dziąsła to zdrowe zęby.



Na choroby płuc polecano inhalatory z radonem, który mógł te choroby jeszcze bardziej pogłębić, choć początkowo przynosił ulgę. Swoistym panaceum był Radithor, roztwór związków radu w wodzie trzykrotnie destylowanej, stosowany również doustnie (!). 

https://joemonster.org/art/62254


Kuriozalnym przykładem radioaktywnych lekarstw były radowe... czopki, przywracające sprawność seksualną i likwidujące przerost prostaty:

Co ciekawe, w tym przypadku trafił się głos sceptyka: dr W.A. Evans na łamach Canton Daily News (29.12.1925 r.), odpowiadając na pytanie czytelnika, określił lecznicze działanie czopków jako "żadne"[LINK]. Takie opinie należały jednak do rzadkości, a wielu lekarzy lub osób udających medyków, uczestniczyło w tym procederze.

Promieniowanie przyciągało różnej maści szarlatanów, oferujących np. kubek do napromieniowania wody, zawierający związki uranu i radu w polewie. 



Wierzono też, że specjalna promieniotwórcza wkładka w papierośnicy eliminuje nikotynę i substancje smoliste z papierosów, jednocześnie zwiększając przyjemność z palenia. 
https://www.neoteo.com/cool_item/nico-clean/


Niekiedy nawet wystarczało samo reklamowanie danego wyrobu jako radioaktywnego czy zawierającego rad, pomimo braku faktycznej radioaktywności, wszak "reklama dźwignią handlu". Przykładem mogą być prezerwatywy nazwane "Radium":

https://www.orau.org/health-physics-museum/collection/brands/nutex-radium-condoms.html

Nie zawierały one żadnych substancji radioaktywnych, jednak angielska (i też łacińska) nazwa radu "radium", użyta jako znak towarowy, miała przywoływać pozytywne skojarzenia z wyrobami faktycznie zawierającymi rad. Producent zachwalał "radowe" prezerwatywy jako absolutnie niezawodne, skuteczne w zabezpieczaniu przed chorobami i dokładnie przetestowane. Federalna Komisja Handlu, podczas śledztwa w 1940 r., uznała taką reklamę za fałszywą i wprowadzającą w błąd [LINK].

***

Szał związany z "cudownym" działaniem promieniowania skończył się po serii zgonów wywołanych zatruciem i chorobą popromienną. Kluczowa stała się sprawa pracownic fabryki zegarków, które malowały cyfry na tarczach przy użyciu farby radowej. Podczas pracy śliniły pędzelki, celem nadania im odpowiedniego, zaostrzonego kształtu. Metoda ta, nazywana "lip, dip, paint" - pośliń, zanurz (w farbie), pomaluj - była zalecana przez kierownictwo zakładu, ponieważ pozwalała na szybkie i precyzyjne malowanie drobnych cyfr. 

https://promieniowanie.blogspot.com/2018/05/radium-girls.html

Pracownice były zapewniane o bezpieczeństwie radowej farby, choć kadra zarządzająca i naukowcy z fabryki traktowali rad z dużą ostrożnością. Młode dziewczyny, nieświadome zagrożenia, czasem dla zabawy malowały sobie paznokcie i zęby radową farbą. Wkrótce zaczęły chorować i większość z nich zmarła, a ich zwłoki do tej pory są radioaktywne - czas połowicznego rozpadu radu wynosi 1600 lat. Te, które przeżyły, założyły sprawę producentowi zegarków, która po długich bataliach sądowych zakończyła się sukcesem i wydaniem pierwszych restrykcji w stosowaniu radowych farb świecących.

Równie spektakularny jest przykład przemysłowca i sportowca Ebena Byersa, który po kontuzji zaczął przyjmować duże ilości Radithoru. W ciągu kilku lat wypił łącznie 1400 butelek (!). Gdy zmarł, ważył 40 kg i dosłownie nie miał szczęki: 

https://promieniowanie.blogspot.com/2018/01/przypadek-ebena-byersa.html
 
Pochowano go w ołowianej trumnie, tak jak 50 lat później będą chowane ofiary Czarnobyla. Śmierć wysportowanego mężczyzny w sile wieku (52 lata), znanego i zamożnego, z pewnością odbiła się szerokim echem w społeczeństwie USA i zaczęła kruszyć gmach "radowego szaleństwa".

***

Swoistą beztroskę w stosowaniu substancji radioaktywnych można tłumaczyć po części brakiem świadomości skutków napromieniowania, zwłaszcza długofalowych, a częściowo również naiwną wiarą w możliwość rozwiązania problemów ludzkości za pomocą "cudownych" środków. Takimi środkami wcześniej była zarówno elektryczność, jak i magnetyzm, później stało się nim promieniowanie jonizujące. Sami naukowcy zresztą eksperymentowali na sobie, wystawiając się na działanie promieniowania i obserwując objawy, np. Piotr Curie poddał rękę działaniu promieniowania wydobywającego się z miseczki z radem. Bardzo znany był eksperyment polegający na przyłożeniu substancji promieniotwórczej do skroni - badana osoba widziała poświatę przed oczami, prawdopodobnie na skutek podrażnienia nerwu wzrokowego lub wzbudzenia atomów w ciele szklistym gałki ocznej. Skoro więc naukowcy w ten sposób eksperymentowali, trudno dziwić się "szarym obywatelom". Oczywiście, świetny biznes zwietrzyli też różnego rodzaju oszuści, jak William J.A. Bailey, wynalazca "Radithoru", rzekomy lekarz, niemający ukończonych studiów medycznych [LINK].
Z kolei w przypadku pracownic fabryki zegarków miało miejsce świadome narażanie zatrudnionych na utratę zdrowia, a następnie, w obliczu procesu, różnorakie krętactwa pracodawcy, np. sugerowanie, że schorzenia wywołane są chorobami wenerycznymi (!), a nie promieniowaniem.

***

Następnie przyszła II wojna światowa, gdy atom ukazał swoją niszczącą moc. Jednakże, pomimo sporadycznych głosów przestrogi, traktowano go jako jedyny sposób na zakończenie wojny i szantaż wobec rosnącej potęgi ZSRR. Pomimo załamania na wszystkich frontach i upadku pozostałych państw należących do Osi Berlin-Rzym-Tokio - Japonia konsekwentnie odmawiała kapitulacji. Nie zmieniła tego nawet Hiroszima. Jeszcze po zrzuceniu drugiej bomby (na Nagasaki) koła wojskowe przekonywały cesarza, że Amerykanie nie mają już więcej bomb. Tymczasem trzecia bomba była już w drodze, a czwartą montowano. Taki fanatyzm "usprawiedliwiał" atak jądrowy z wojskowego punktu widzenia. Próba zdobycia wysp japońskich przez desant morski oznaczałaby duże straty dla wojsk amerykańskich, szacowane nawet na 500 tys. żołnierzy.


Masowy charakter rażenia broni jądrowej od początku wywoływał kontrowersje. Podczas prac nad Projektem Manhattan naukowcy mieli wątpliwości natury etycznej  i postulowali, by najpierw dokonać demonstracji na poligonie, w obecności japońskich wojskowych. Dopiero odmowa kapitulacji miała zezwolić na atak. Były to jednak pobożne życzenia, bomby użyto w celach wojskowych,po części, by przekonać się o jej bojowej wartości, częściowo również, by zaprezentować społeczeństwu, czego dotyczył supertajny i niezwykle kosztowny projekt Manhattan. Po zakończeniu wojny prowadzono szeroko zakrojone próby nuklearne. Podczas prób na atolu Bikini napromieniowaniu uległa załoga statku rybackiego "Szczęśliwy Smok" oraz mieszkańcy okolicznych wysp, co zaczęło wywoływać niepokoje w społeczeństwie. 


W obliczu wyścigu zbrojeń i zimnej wojny przeprowadzano testy działania broni jądrowej na ludziach i to zarówno w ZSRR, jak i w USA. Żołnierze w okopach znajdowali się w bezpośredniej bliskości epicentrum wybuchu, a następnie "zdobywali" skażony teren. Takie testy, oprócz roli badawczej, miały też na celu przekonanie żołnierzy, że wybuch nuklearny nie jest taki straszny:

https://historyofyesterday.com/atomic-veterans-describe-what-a-nuclear-explosion-feels-like-4cb8ceb38693


Nadal jednak wierzono w możliwość zastosowania energii jądrowej do celów pokojowych. Budowano kolejne elektrownie jądrowe, projektowano samoloty i samochody o napędzie atomowym. 

https://promieniowanie.blogspot.com/2017/04/samolot-atomowy.html


Atomowy okręt podwodny USS "Nautilus" przepłynął pod lodami bieguna północnego, zaś napędzany trzema reaktorami lodołamacz "Lenin" pokonywał zamarznięte wody Północy. 

https://promieniowanie.blogspot.com/2021/11/atomowy-lodoamacz-lenin.html


Śpiewano "atomowe" piosenki i noszono modne kostiumy "bikini", nazwane tak od atolu, na którym przeprowadzano test "Castle Bravo" [LINK].

Jednocześnie przygotowywano się na ewentualny atak atomowy ze strony ZSRR (i vice versa po drugiej stronie Żelaznej Kurtyny). Budowano schrony, produkowano sprzęt dozymetryczny, przeprowadzano ćwiczenia i rozprowadzano odpowiednie instrukcje. 

https://promieniowanie.blogspot.com/2017/09/przygotowania-do-wojny-jadrowej-w-prl.html


To z tego okresu pochodzą słynne żarty, będące rozwinięciem oficjalnych zaleceń "w razie wybuchu należy nakryć się prześcieradłem... i czołgać do najbliższego cmentarza" albo "włożyć głowę między kolana... i pocałować swój tyłek na pożegnanie". Bomba wodorowa, o mocy mierzonej w megatonach trotylu (1 MT = 1 milion ton), jeszcze pogłębiła psychozę. Nowe bomby testowano masowo, a opad promieniotwórczy po nich miał dużo szerszy zasięg niż ten od "zwykłych" bomb rozszczepieniowych.



Najsilniejsza, tzw. Car-Bomba (58 MT), spowodowała odparowanie całego archipelagu na Nowej Ziemi i oparzenia trzeciego stopnia w odległości 100 km od epicentrum. Jej moc miała być jeszcze większa (100 MT), ale zmniejszono ją z obawy, że wytrąci Ziemię z orbity albo spowoduje zbyt duży opad promieniotwórczy. Takie liczby robią wrażenie i w połączeniu z plotkami oraz twórcami kultury masowej (filmy o Godzilli, będącej zmutowanym legwanem lub innym małym gadem) wywoływały prawdziwą panikę. Napięte stosunki między USA i ZSRR (kryzys kubański) groziły rozpętaniem atomowej wojny i kompletnym zniszczeniem naszej planety. W newralgicznym momencie wystarczyła jedna błędna decyzja, nawet na niskim szczeblu, stąd dowcip o sprzątaczce, która niechcący nacisnęła "czerwony guzik" ("Poszła!" - mówi operator systemów - "Ja?" - pyta przestraszona sprzątaczka - "nie, Kalifornia!"). W rzeczywistości czerwony guzik wcale nie jest czerwony, zaś procedura odpalania bardziej skomplikowana, o czym można się przekonać podczas wizyty w Muzeum Strategicznych Wojsk Rakietowych w Pierwomajsku:

https://promieniowanie.blogspot.com/2019/09/muzeum-strategicznych-wojsk-rakietowych.html


O tym jednak mało kto wiedział, a termin "czerwony guzik" szybko wszedł do powszechnego języka. Gdy dodamy do tego liczne incydenty ze zgubieniem bomb jądrowych (kod "Złamana Strzała"), mamy przed oczami prawdziwy obraz psychozy. Stopniowo przestawano wierzyć we wszelkiego rodzaju schrony, gdyż... kiedyś trzeba z nich wyjść, a może nie być dokąd. Taka sytuacja jest m.in. fabułą gier z serii Fallout. Jeden z mieszkańców USA podczas zimnej wojny stwierdził, że w razie eksplozji jądrowej... biegłby jak najszybciej do epicentrum, by od razu ze sobą skończyć.

 ***

Oprócz militarnego aspektu energii jądrowej różne awarie w reaktorach (Windscale, Three Mile Island) powodowały coraz większy sceptycyzm, aż do "finalnej", w Czarnobylu. O ile Hiroszima budziła mieszane uczucia (brak innej alternatywy do pokonania Japonii), o tyle Czarnobyl miał odbiór jednoznacznie negatywny. Cenzura informacji i idące za nią wyolbrzymianie skutków awarii spowodowały prawdziwą radiofobię. Wierzono w "tysiące ofiar grzebanych w przydrożnych rowach" (cytat za jedną z gazet), zmutowane dzieci i zagrożenie dla całej Europy. Bomby jądrowe wybuchały albo na odległych atolach Pacyfiku, albo w Semipałatyńsku na stepach. Tu radioaktywnym pyłem ział reaktor u wrót Europy, obdzielając milionami kiurów cały kontynent. Awarii nie dawało się ukryć, zresztą panowała już "głasnost'" Gorbaczowa (jak się okaże, bardzo względna).

https://promieniowanie.blogspot.com/2019/04/czarnobyl-ile-kamstwa-w-kamstwie.html


Katastrofa wywołała odchodzenie wielu państw od energetyki jądrowej, nawet tych posiadających wiele elektrowni. W Polsce wstrzymano, a następnie zakończono budowę EJ "Żarnowiec", głównie z powodu nacisków organizacji ekologicznych. 

https://promieniowanie.blogspot.com/2018/02/zarnowiec-i-zarnobyl.html


Brak rzetelnych informacji dotyczących skażenia i bagatelizowanie obaw obywateli spowodowały wzrost nieufności wobec techniki jądrowej. Odbudowanie zaufania do atomistyki zajęło kilkanaście lat, zaś gdy atom stopniowo wracał do łask, gigantyczne tsunami spowodowało katastrofę w Fukushimie.

https://promieniowanie.blogspot.com/2020/03/katastrofa-w-elektrowni-jadrowej.html

Tym razem odwrót od energetyki jądrowej był wręcz histeryczny, pomimo braku rozsądnej technologicznie i ekonomicznie alternatywy, szczególnie wobec konieczności redukcji emisji CO2.

https://promieniowanie.blogspot.com/2020/04/fukushima-memes.html


Katastrofa w Fukushimie postawiła przemysł jądrowy w sytuacji szczególnie trudnej wizerunkowo. O ile Czarnobyl można było wytłumaczyć ludzką niekompetencją, wadami radzieckiego ustroju i przestarzałą, zawodną technologią, o tyle Fukushima zdarzyła się w doskonale zorganizowanej Japonii, mającej wysoką kulturę techniczną. Demony Czarnobyla zyskały więc wsparcie w postaci nowych lęków, choć technologie reaktorów jądrowych są stale udoskonalane pod kątem niezawodności i bezpieczeństwa. Obecnie atom powoli wraca do łask, szczególnie wobec kryzysu energetycznego, a ostatnio również konieczności uniezależnienia się od Rosji. Co prawda "radowe szaleństwo" raczej nigdy nie powróci, radiofobia powinna jednak być zwalczana, zarówno przez edukację, jak i doskonalenie technologii wykorzystujących promieniowanie jonizujące. 

20 maja, 2022

Sonda okienkowa LGO-7

Sonda ta należy do pierwszej generacji sprzętu dozymetrycznego produkowanego w Polsce na samym początku rozwoju rodzimej atomistyki. Egzemplarz z kolekcji Karola udostępniony via Quann.wikidot:

http://qann.wikidot.com/lgo7

Wykonano ją w 1962 r., podobnie jak omawiany poprzednio radiometr uniwersalny RUS-5. Stanowiła element całego kompletu sond, wyprodukowanych w niewielkich seriach:

  • licznikowa beta-gamma LGM-2 (12 x STS-5/BOB-33 lub 3 x STS-6) - 50 szt.
  • scyntylacyjna LS-3 - 15 szt.
  • scyntylacyjna LS-5A (j.w.) - 20 szt. 
  • licznikowa LP-2 z licznikiem proporcjonalnym RZP-40
  • okienkowa LGO-1 
  • okienkowa LGO-5 (3 liczniki okienkowe) - 50 szt.
  • okienkowa LGO-7 (7 liczników okienkowych) - 50 szt.


Sondy te współpracowały z radiometrami RUS-4 i RUS-5 poprzez złącze o 9 pinach. 

Pod koniec lat 60. zostały zastąpione przez sondy SGB/SSU/SSA, współpracujące z radiometrami MSP/RUST/URL przez wtyk BNC-2,5, które są stosowane do dziś.

***

LGO-7 to sonda okienkowa, wykorzystująca aż 7 liczników G-M z okienkiem okrągłym, mających łączną  powierzchnię czynną 40 cm2. Liczniki zabezpieczono za pomocą żyłek przeciągniętych przez otwory w nakładce z tworzywa sztucznego, przykręconej do przedniego panelu sondy:

http://qann.wikidot.com/lgo7

Była to jedynie symboliczna osłona, ledwo zabezpieczająca przed włożeniem palca. Na czas nieużywania sondy okienka zakrywano pokrywką ze stali nierdzewnej, analogiczną do tej z sondy SGB-2P:

http://qann.wikidot.com/lgo7

W sondzie montowano różne typy liczników G-M: 

  • AAH-55 (okienko 1,5 mg/cm2 +/- 0,5mg/cm2, co pozwala na wykrywanie zarówno niskoenergetycznego promieniowania beta, jak również większości cząstek alfa)
  • BAH-55 (okienko 4 mg/cm2 +/- 0,5 mg/cm2, zapewniające czułość jedynie na emisję beta powyżej ok. 150 keV)
  • BOH-45 (okienko 2,5-3,5 lub 3-4 mg/cm2 = czułość na emisję beta powyżej 150 keV)

Prezentowany egzemplarz ma licznik BAH-55, natomiast opis z katalogu Aparatura jądrowa - informator techniczny [1963] sugeruje zamienne AAH-55 lub BOH-45. W specyfikacjach podawanych w tym katalogu występują często nieścisłości i rozbieżności w stosunku do rozwiązań występujących w egzemplarzach. Sonda ma numer 063, nosi oznaczenia Biura Urządzeń Techniki Jądrowej

http://qann.wikidot.com/lgo7

Jest to jak dotąd jedyny egzemplarz LGO-7, z którym się spotkałem. Generalnie sondy tego systemu, podobnie jak współpracujące z nimi radiometry RUS-4 i RUS-5 produkowano w małych seriach i dość szybko były zastępowane nowszymi konstrukcjami, zatem niewiele z nich przetrwało do naszych czasów. Mogły też być kanibalizowane celem odzyskania liczników G-M i ponownego wykorzystania w innych, nowszych sondach. 

Jeśli dysponujecie egzemplarzem tej sondy lub innej z tego okresu, albo dysponujecie dokumentacją techniczną, dajcie znać w komentarzach!

15 maja, 2022

Intensitetsmåler Model 1963

Przyrząd ten był używany przez duńską armię w latach 60. Jest to rentgenometr, w duńskiej nomenklaturze określony jako Intensitetsmålerczyli miernik natężenia (promieniowania), analogicznie do czeskiego Intenzimetr (np. DC-3A-72). Mierniki z tej kategorii służą do pomiaru wysokich poziomów promieniowania, występujących w warunkach wojny jądrowej.


Oprócz wojskowego oznaczenia Intensitetsmåler Model 1963 przyrząd nosi też sygnatury niemieckiego producenta: TOTAL 6115D. Z tym samym oznaczeniem występuje też jako Model 1965:

https://de.bisgaardnielsen.dk/shop/15-diverse/595-radioaktive-strahlung-messgerat/

Inne egzemplarze sygnowano Intensitetsmåler M65, ale bez modelu 6115D, choć to ten sam miernik:

https://ham.brugtgrej.dk/annonce/168371

Detektorem promieniowania jest komora jonizacyjna z okrągłym okienkiem umieszczonym na spodniej ściance obudowy. Okienko ma gęstość powierzchniową 25 mg/cm2, zatem przepuszcza również promieniowanie beta, szczególnie o wyższych energiach i aktywnościach.


W tym celu w dolnej części futerału przewidziano klapkę, odsłanianą w celu pomiaru skażeń emiterami beta. 

Przyrząd mierzy przede wszystkim moc dawki promieniowania gamma. Wyskalowany jest w rentgenach na godzinę, od 10 mR/h aż do 500 R/h w 4 podzakresach, kolejno:

  • 10 - 500 R/h (0,1 - 5 Sv/h)
  • 1 - 50 R/h (10 - 500 mSv/h)
  • 0,1 - 5 R/h (1 - 50 mSv/h)
  • 0,01 - 0,5 R/h (0,1 - 5 mSv/h)

Główna skala ma 5 indeksów podstawowych umieszczonych nad szczeliną, w której przesuwają się podziałki z wartościami odpowiadającymi poszczególnym zakresom. Przyrząd uruchamiamy obrotowym przełącznikiem zmiany zakresów według typowego schematu. Najpierw sprawdzamy napięcie zasilania w pozycji BAT - wskazówka powinna się znaleźć na czarnym łuku z prawej strony skali:


Następnie w pozycji NUL sprawdzamy, czy wskazówka pokrywa się z zerem na skali i w razie potrzeby regulujemy pokrętłem. Potem wybieramy właściwy zakres pomiarowy. Zakresy ułożono w kolejności od najwyższego, aby włączenie przyrządu w warunkach silnego promieniowania nie spowodowało przeciążenia i uszkodzenia miernika. Jest to powszechna praktyka w konstrukcji przyrządów dozymetrycznych, zarówno wojskowych, jak i cywilnych, choć zdarzają się wyjątki, np. radziecki DP-2 [LINK].  

Przyrząd przeznaczony jest do pracy w warunkach wojny jądrowej, kiedy moc dawki sięga dziesiątek i setek rentgenów na godzinę. Najniższy zakres zaczyna się od 0,01 R/h (10 mR/h = 100 µSv/h) a kończy na 0,5 R/h (5 mSv/h), zatem nawet najmocniejszymi źródłami dostępnymi w codziennym życiu go nie uruchomimy. Przypomnę, że najsilniej aktywne zegary lotnicze emitują do 5-7 mR/h promieniowania gamma, czyli poniżej najmniejszej podziałki na skali. Nie mamy więc szansy, by spowodować zauważalny wzrost wskazań jakimkolwiek "domowym" źródłem promieniowania. 

Rentgenometr ten zasilany jest z jednej baterii R-20 (C) umieszczonej w w zakręcanej komorze na spodzie obudowy. 


Intensitetsmåler Model 1963 ma na przednim panelu gniazdo typu DIN-6 do podłączenia zewnętrznego wskaźnika, umożliwiającego zdalny odczyt z odległości do 30 m. 

https://allegro.pl/oferta/licznik-gaigera-intensistetsmaler-m65-przedluzka-8169264869

Zestaw ten był przewidziany do instalowania w centrach dowodzenia Obrony Cywilnej. Poniżej przykładowe rozwiązanie w Silkeborgu:

https://www.danskkoldkrigsforening.dk/kommandocentralen-som-maalestation/

Wskaźnik miał osobne zasilanie z baterii umieszczonej w bakelitowym cylindrycznym pojemniku. Gdy miernik pracował samodzielnie, w gniazdo była wpięta wtyczka zwierająca styki, bez niej dozymetr się nie uruchomi. 


Warto o tym pamiętać - dozymetr z niepodłączoną wtyczką nie przeprowadzi nawet testu baterii.



Do miernika przewidziany była torba wraz z osobną kieszonką na zasilanie zewnętrzne:

https://archiwum.allegro.pl/oferta/licznik-geigera-radiometr-intensitetsmaler-m65-i6903482002.html

Torby w kolorze zielonym wskazywały na przeznaczenie miernika dla wojska.


Szare torby przydzielano do egzemplarzy przeznaczonych dla duńskiej obrony cywilnej:


Kilka lat temu w zagranicznych serwisach aukcyjnych mierniki te były wyprzedawane w fabrycznych zestawach, wraz z firmowym kartonem:

https://ham.brugtgrej.dk/annonce/168371

Przyrząd ma obecnie znacznie wyłącznie kolekcjonerskie z uwagi na zakres pomiarowy zaczynający się znacznie powyżej wartości, jakie możemy zmierzyć w codziennym życiu. Jeżeli zaś zacznie coś wskazywać, oznacza to albo początek wojny jądrowej, albo poważną awarię radiacyjną w naszej okolicy. Intensitetsmaler Model 1963 to bardzo rzadki miernik - do tej pory na polskim rynku pojawiły się tylko dwa egzemplarze oraz jeden komplet wskaźnika do zdalnego odczytu. Jeśli dysponujecie egzemplarzem tego rentgenometru lub dokumentacją, dajcie znać w komentarzach!