30 marca, 2020

Radiometr uniwersalny UDR-2

Tym razem mam możliwość przedstawienia kolejnego, i póki co ostatniego, z serii bardzo udanych radiometrów autorstwa Karola. Jest to rozwojowa wersja UDR-1, który reklamowałem jakiś czas temu [LINK]. W odróżnieniu od starszej wersji sterowanie wysokim napięciem odbywa się za pomocą przycisków w menu, a nie pokrętłami. Dodano również możliwość sterowania parametrami radiometru za pomocą komend z komputera, po podłączeniu miernika pod port USB.


Radiometr współpracuje ze wszystkimi sondami podłączanymi przez wtyk BNC-2,5, pracującymi przy napięciu do 1800 V. Mogą to być zarówno sondy produkcji ZZUJ Polon [WYKAZ], jak również skonstruowane przez Autora przyrządu, czyli:
  • sonda dozymetryczna UBG-5, wzorowana na sondzie od radiometru RK-67, wykorzystuje licznik STS-5 do pomiaru mocy dawki gamma i beta

  • sonda okienkowa UBG-3 z licznikiem BOH-45, odpowiednik SGB-1R, czuła na miękkie promieniowanie beta, gamma, a także alfa
  • sonda scyntylacyjna USA-2 ze scyntylatorem ZnS(Ag) czuła tylko na promieniowanie alfa
  • sonda okienkowa UABG-1 z miniaturowym licznikiem GM do pomiaru małych próbek albo wyszukiwania "gorących plam" na ceramice, tarczach zegarów czy minerałach.

Miernik podaje wynik w impulsach na sekundę (cps) lub na minutę (cpm), a ze wspomnianą sondą dozymetryczną UBG-5 również w jednostkach mocy dawki (µGy/h). Dla sondy dozymetrycznej można wybrać własny przelicznik liczby impulsów na moc dawki, co pozwala skalibrować przyrząd do pomiaru promieniowania określonego izotopu. Daje to znaczną przewagę nad typowymi radiometrami, kalibrowanymi albo dla cezu-137 (0,662 MeV), albo dla kobaltu-60 (1,25 MeV) - o zależności energetycznej liczników G-M pisałem wcześniej [LINK], więc tutaj umieszczę jedynie przykładową charakterystykę, jak widać, nie jest ona liniowa:

UDR-2 może pracować w trybie integratora, wówczas impulsy są uśredniane według regulowanej płynnie stałej czasu (1-120 s), albo w trybie przelicznika, wtedy są  zliczane w określonym czasie (do 5000 s). W tym drugim trybie, mając sondę okienkową w domku ołowianym lub scyntylacyjną, możemy pokusić się o pomiar bardzo małych aktywności, np. skażeń żywności. 
Obudowa, wyświetlacz, przełączniki i akumulator pochodzą z poprzedniego modelu, zrezygnowano jednak z pokręteł regulacji napięcia na rzecz przycisków. Dla osób przyzwyczajonych do radiometrów z serii RUST może to początkowo być kłopotliwe, szczególnie przy korzystaniu z sond pomiarowych na różne napięcia - trzeba "przeklikiwać się" z 400 czy 600 V na 1000, zamiast szybko przekręcić pokrętło. Korzystam jednak głównie z sondy scyntylacyjnej, więc nie sprawia mi to problemu.


Po włączeniu przyrząd wyświetla bieżącą wartość wysokiego napięcia i stałą czasu. Gdy wciśniemy przycisk "start" pyta, czy dana wartość napięcia jest prawidłowa. Możemy wówczas albo uruchomić pomiar przyciskiem "start", albo zmienić napięcie zasilające sondę i inne parametry licznika, wciskając jeden z kursorów: "+" lub "-".

Pomiędzy pozycjami menu nawigujemy za pomocą przycisków "esc", "select", "-" i "+". Włączenie wysokiego napięcia sondy jest sygnalizowane literą R z lewej strony wyświetlacza, jego wyłączenie (przed pomiarem lub po jego zatrzymaniu) sygnalizuje litera S.

Menu przyrządu ma następującą strukturę [w nawiasach komendy do sterowania przez USB]:

  • >start [run] rozpoczęcie pomiaru, pojawia się litera R na wyświetlaczu
  • >stop [stop] zakończenie pomiaru, na wyświetlaczu litera S
  • >UDR-1 mode [udr1mode] - w tym trybie dozymetr wysyła wartość pomiaru co 1 sekundę do komputera niezależnie od trybu ustawionego w counting mode i nie reaguje na komendy z komputera
  • >alarm treshold [alarmthold] - możemy ustawić próg alarmu, ale do jego włączenia trzeba jeszcze przestawić przełącznik "alarm" na przednim panelu
  • >probe dead time - czas martwy sondy w mikrosekundach (0-1000), domyślnie 200 µs, ustawiamy, jeśli go znamy (liczniki GM: 150-250, scyntylacyjne kilkanaście µs), lepiej nie ustawiać za wysokiej wartości bo wynik skoczy do nieskończoności przy dużych częstościach zliczania
  • >cps/uGy ratio [unitratio]- przelicznik liczby impulsów na jednostkę mocy dawki, domyślnie 1,6
  • >count settings - ustawienia trybu zliczania impulsów w określonym czasie:
  • >>counting time [counttime] - czas zliczania
  • >>autorepeat  [autorepeat] - automatyczne powtarzanie po upływie czasu zliczania
  • >>counter unit [countunit] - jednostka zliczania - impulsy (c) lub nanogreje (nGy)
  • >integ. settings - ustawienia trybu integratora:
  • >>averaging time [avgtime] - czas uśredniania (stała czasu) od 1 do 120 s
  • >>integrator unit [intunit] - jednostka zliczania (cps, cpm, µGy/h)
  • >counting mode [countmode] - tryb zliczania (counter) lub uśredniania (integrator)
  • >discr voltage [discrvolt] - napięcie dyskryminacji impulsów w mV, domyślnie 200
  • >probe voltage [probvolt] - napięcie pracy sondy, dla sond licznikowych wynosi 400-600 V, dla scyntylacyjnych 800-1000 V
  • >battery [battvolt] - wyświetlanie napięcia baterii.


Parametry te można też ustawiać z poziomu komputera po podłączeniu dozymetru przez port USB. W systemach GNU/Linux sterownik do układu CH340G odpowiadającego za transmisję danych ładuje się samoczynnie. Następnie w programie Cutecom trzeba ustawić prędkość transmisji 9600 i port, na którym zainstalowano dozymetr (zazwyczaj /dev/ttyUSB0) oraz ustawić znak LF zamiast CR jako znak końca linii. Wówczas możemy sterować dozymetrem z poziomu systemu - komendy podałem w nawiasach kwadratowych powyżej.

***
Obsługa radiometru nie sprawia problemu, trzeba tylko zapoznać się ze strukturą menu i pozbyć nawyków ze starych przyrządów regulowanych za pomocą pokręteł. Jeżeli używamy ciągle tej samej sondy, wówczas wystarczy tylko włączyć przyrząd i dwa razy nacisnąć "start"


Przy zmianie sondy trzeba jeszcze "przeklikać" napięcie i ewentualnie próg dyskryminacji (niższy dla scyntylacyjnych), a jeśli używamy sondy dozymetrycznej - zmienić jednostkę pomiaru. Jeśli podłączyliśmy radiometr pod komputer, wystarczy kilka komend.
***
Zasilanie odbywa się z wewnętrznego akumulatora typu 18650, który ładujemy przez kabel USB typu A, stosowany m.in. w drukarkach i skanerach. Podczas ładowania świeci się czerwona dioda "charging". Akumulator starcza na ok. 10 godzin pracy, jego napięcie możemy sprawdzić w menu.




Ogromną zaletą UDR-2 są małe gabaryty (19x8x20 cm) i masa (0,7 kg), szczególnie jeśli chcemy prowadzić pomiary w terenie albo po prostu nie mamy miejsca na wielki "klocek" w naszej pracowni.

Radiometr ten możemy bez problemu zabierać na targi staroci, eksplorację hałd i kopalń czy do Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia. Wystarczy mały chlebak, choćby torba od masek przeciwgazowych "słoń", w której przegródkach możemy nosić sondy pomiarowe.
Podsumowując, sprzęt ma bardzo szerokie możliwości i wart jest swej ceny. Szczególnie jeśli macie sondy pomiarowe firmy "Polon" lub kompatybilne, UDR-2 w pełni wykorzysta ich parametry. Jest to też dobry przyrząd do nauki bardziej zaawansowanej dozymetrii, gdzie trzeba sterować warunkami pracy detektora. UDR-2 sprawił, że kompletnie nie opłaca się kupować radiometrów RUST-2 i RUST-3, a stacjonarne radiometry URL i URS przewyższają go jedynie szerszymi opcjami dyskryminatora, ale przy jednocześnie znacznie większych gabarytach i masie. 


27 marca, 2020

FameLab Poland 2020 - półfinał

FameLab jest konkursem dla naukowców, współorganizowanym przez British Council, w którym szansę ma wziąć każdy. Ideą jest przedstawienie swoich badań w krótkim, trzyminutowym wystąpieniu, ocenianym przez jury. Polska edycja odbywa się przy współudziale warszawskiego Centrum Nauki Kopernik. Tegoroczne półfinały miały miejsce 7 marca  [LINK]

W tegorocznej edycji wzięła również udział specjalistka od dozymetrii radonu i ochrony radiologicznej mgr inż. Zuzanna Podgórska, z którą współpracuję od pierwszego roku prowadzenia bloga. Jako temat wystąpienia wybrała rad i "radowe szaleństwo", całość tytułując intrygująco: "Śmiertelna nieciemność. Pomiędzy absurdem a niewiedzą". Niestety nie mogłem uczestniczyć w wydarzeniu, ale udostępniłem monitor EKO-C i zegarek "Delbana" zawierający odpowiednią farbę świecącą. Wystąpienie w sposób merytoryczny i przystępny wyjaśniło, skąd bierze się promieniowanie w naszym otoczeniu i w naszych ciałach oraz jak szerokie było zastosowanie izotopów promieniotwórczych niedługo po odkryciu zjawiska radioaktywności. Wiedza była przedstawiona w sposób, który przyciągnie do fizyki nawet osoby bardzo odległe od tej dziedziny, uważające ją za "czarną magię" i terra incognita.
Niestety prowadzący, zarówno podczas zapowiadania wystąpienia, jak i w czasie dyskusji pozwalał sobie na nadmierne, niepotrzebne śmieszkowanie, które mniej opanowaną osobę mogłoby wytrącić z równowagi, speszyć i zepsuć całe wystąpienie. Nie wiem w ogóle, po co wprowadzanie takiego sztucznie luzackiego, kabaretowego nastroju na pokazie naukowym? To nie Szymon Majewski Show. Oczywiście nie oznacza to, że naukowcy muszą być ponurakami, ale trzeba wyczuć moment i poziom żartu. Przykładem może być wypowiedź "no wypraszam sobie, nie mam żadnej masy ciała, nie ma tu w ogóle czego mierzyć, może nie wiem, co to jest radon, ale wiem, co to jest rad i na pewno tego nie mam" - w odpowiedzi na informację, że w organizmie człowieka występuje co sekundę ok. 8000 rozpadów promieniotwórczych, w zależności do masy ciała. Pomijając fakt, że było to niekulturalne wejście w słowo prelegentce, a poza tym nieścisłość - zawartość radu w organizmie człowieka ważącego 70 kg wynosi 3,1×10−11 g. Wyłapał to zresztą jeden z członków jury w dalszej części dyskusji. 
Zarówno samo wystąpienie, jak i dyskusja pokazała zarówno świetne przygotowanie prelegentki, jak i doskonałe opanowanie stresu, szczególnie wobec prób zbicia z pantałyku wspomnianymi "żarcikami". Zuzanna została zakwalifikowana do finału, czego jej szczerze gratuluję! Teraz pozostaje tylko czekać na opanowanie epidemii koronawirusa, by mogły się odbyć finały FameLabu.
A Wy, jak oceniacie wystąpienie? Podobały się Wam "heheszki" prowadzącego, czy wolicie bardziej sztywny styl prowadzenia eventu?

25 marca, 2020

Opalizująca żółta polewa uranowa

Poszukując ceramiki uranowej zwykle nie sprawdzam dozymetrem wszystkich dostępnych artefaktów, lecz najpierw selekcjonuję te podejrzewane o aktywność. Wyznacznikiem jest przede wszystkim barwa - pomarańczowa, żółta i ciemnozielona - oraz charakterystyczny wzór zdobień. Kolor żółty nie występuje zbyt często, zwykle jednak jest to ciepły, nasycony odcień, generujący łączną moc dawki beta+gamma do 12 µSv/h. Tymczasem trafiłem na kilka wyrobów, w których barwa ta jest bardzo jasna i ma charakterystyczną opalizującą powierzchnię. Aktywność jest znaczne niższa że ze względu na niewielką zawartość związków uranu. Moc dawki waha się między 0,3 a 0,6 µSv/h na Polaronie i jest możliwa do zmierzenia jedynie za pomocą radiometrów o dużej czułości, czyli najlepiej wyposażonych w odsłonięte liczniki GM typu cylindrycznego lub okienkowego.
Poniżej pierwszy mój wyrób z tym typem polewy - talerzyk wyprodukowany przez Wallendorfer Porzellan, z podobizną zamku w Saksonii Szwajcarskiej
Wymiary zewn. 17 cm, głębokość 4 cm, moc dawki wg Sosny i Polarona 0,6 µSv/h,  amerykański GQ GMC-320+ wskazuje 0,2 µSv/h, aktywność na RKP-1-2 między 12 a 14 cps, na EKO-C 10 cps. RK-67 pokazuje zaś nieco zawyżony wynik, gdyż wskazówka oscyluje między pierwszą a drugą podziałką na skali, czyli 0,1-0,2 mR/h (1-2 µSv/h), ale w tym mierniku jest to typowe.

Następna była filiżanka do espresso wraz ze spodeczkiem, sygnowana przez AVM Hansa, produkcja prawdopodobnie z lat 60. XX w.:

Sygnatura producenta nieco zatarta:
Po pewnym czasie do kompletu dobrałem spodeczek...
... który nie pozostawia wątpliwości co do producenta:

Z uwagi na dogodny kształt zmierzyłem aktywność za pomocą sondy SSU-3 ze scyntylatorem ZnS(Ag) czułym na promieniowanie alfa. Wzrost wyniku był bardzo wyraźny, choć RUST-3 wahał się między 2 a 3 cps:

Najbardziej oryginalny jest ten oto bucik, zgubiony chyba przez uranowego Kopciuszka. Sygnatur niestety brak:




Nie jest to jednak koniec. Wyczuliwszy się na ten odcień, zwracałem baczniejszą uwagę na wszystkie wyroby tego typu. Mój wzrok przykuł talerzyk pokryty dodatkowym ciemnożółtym deseniem, który wyglądał jak zacieki z herbaty albo z rdzy:

Sygnatura początkowo wydawała się nieczytelna, gdyż pieczątki przybito jedna na drugiej, ale jak się dobrze przyjrzałem, zobaczyłem dobrze znane logo... Ćmielowa! Tak, to te zakłady produkujące m.in. ręcznie zdobioną porcelanę, jak chociażby słynne figurki ćmielowskie. Nie spodziewałem się, że wytwarzały również ceramikę z polewą uranową, choć o niskiej aktywności.

Drugi stempel, nabity złotawym tuszem, daje się odczytać pod światło jako "ręcznie malowane" - czyli Polska też miała swoje "Radium Girls", choć właściwsza byłaby nazwa "uranium":

Niestety nie udało mi się znaleźć bliższych informacji o tego typu ceramice z Ćmielowa, fabryka ta produkowała bardzo szeroki asortyment porcelany, w którym trudno się rozeznać. Aktywność tego talerza jest wyraźnie niższa niż jego niemieckiego odpowiednika, wynosi "tylko" 1 cps wg mojego RUST-3.
Po pewnym czasie rzuciła mi się w oczy ta oto tacka, której duża płaska powierzchnia obiecywała udany autoradiogram na papierze fotograficznym. Wymiary 19 x 22 cm, brak sygnatur producenta, odczyt na Polaronie z otwartą klapką 0,5 µSv/h, na KRP-1-2 między 10 a 12 cps, na EKO-C 10 cps, scyntylator ZnS(Ag) wykrywa aktywność alfa rzędu 0,8-2,2 Bq/cm2.


Dużo później na targu pojawiły się talerze obiadowe oraz dzbanki sygnowane przez Spezialporzellan Eisenberg (SPE) z NRD. Moc dawki dochodziła do 0,6 µSv/h, zrezygnowałem jednak z zakupu z uwagi na gabaryty i cenę.

Źródło - Porzellanfieber.de
Cechą charakterystyczną motywu jest różowe obrzeże i scena rodzajowa pośrodku, cała reszta pokryta jest opalizującą żółtą glazurą uranową. Ze znalezionych przeze mnie informacji wynika, że ceramikę tego typu produkowano w latach 1972-1974, czyli całkiem niedawno. Być może są to jedne z ostatnich wyrobów barwionych związkami uranu w Europie.
https://www.amazon.de/Suppenteller-Spezialporzellan-Eisenberg-vintage-Ostalgie/dp/B01NBJ2OIR


Ceramika z tego typu polewą jest, obok niskoaktywnego szkła uranowego, dobrym źródłem do testowania czułości dozymetrów na samym początku ich zakresu pomiarowego. Dzięki niej możemy od razu się przekonać, czy nasz miernik w ogóle rejestruje tak słabe promieniowanie oraz jak jego czułość odnosi się do czułości Polarona, która przy tych zastosowaniach może być referencyjna. Porównanie wskazań różnych radiometrów można obejrzeć na poniższym filmiku:


Przy źródłach o tak słabej emisji swoje ogromne zasługi pokazuje wspomniany Polaron, mający dwa liczniki SBM-20 i dosyć krótką stałą czasu (20 s). Pomiar za pomocą nowoczesnych przyrządów z częściowo osłoniętym pojedynczym licznikiem G-M (Soeks 112, Soeks 01M) i dłuższą stałą czasu trwałby wyjątkowo długo, a wynik nie byłby jednoznaczny, jak jak w przypadku mojego wazonu ze szkła wazelinowego. Zresztą zerknijcie sami - Soeks 01M pokazuje 0,3 µSv/h i to po dłuższej chwili:
Soeks 112 wyświetla podobny wynik, jednak ma dłuższą stałą czasu i brakuje mu wskaźnika szybkości zmiany mocy dawki, tej migającej kropki ze strzałkami z Soeksa 01M.

Jak wiadomo, przy pomiarze tego typu artefaktów nie ma za bardzo czasu, by czekać. Sprzedawcy są różni, a nie zawsze też chcemy zwracać na siebie uwagę i wdawać się w dyskusję - czasem lepiej szybko machnąć czułym miernikiem i kupić lub nie. Oczywiście jest to dobra okazja do popularyzowania wiedzy - ale podczas naszego wykładu ktoś inny może nas ubiec i wykupić co ciekawsze artefakty. Jeżeli macie jakieś informacje dotyczące wyrobów z Ćmielowa w tym kolorze albo trafiła się Wam tego typu ceramika, dajcie znać!

22 marca, 2020

Promieniotwórcze skażenia żywności - czy warto je mierzyć?

Kieszonkowe dozymetry klasy popularnej kupowane są często dla ochrony przed "napromieniowaną żywnością". Oczywiście chodzi o żywność skażoną, gdyż jak wiemy, napromieniowanie nie wywołuje radioaktywności wtórnej, za wyjątkiem aktywacji neutronowej [LINK]. Żywność konserwowana radiacyjnie nie staje się promieniotwórcza, choć promieniowanie wytwarza w niej pewne charakterystyczne związki chemiczne [LINK]. Pojęcia napromieniowania i skażenia są niestety często mylone, o czym już wielokrotnie pisałem [LINK]. Zerknijmy jednak na problem od innej strony - jaką mamy szansę, że na nasz stół trafi żywność skażona radioaktywnie? W przypadku produktów importowanych nie jest to możliwe z racji bramek dozymetrycznych na granicach, wykrywających nawet niewielkie ilości radionuklidów. Czułość ich jest na tyle duża, że reagują nawet na potas-40, zawarty w niewielkiej ilości w potasie naturalnym, zatem m.in. w nawozach potasowych Oczywiście istnieje dolna granica detekcji, wynikająca z różnych przyczyn, choćby z czułości i wydajności detektora oraz szybkości pomiaru, należy też liczyć się z błędem ludzkim i awariami sprzętu, przez które skażona żywność może pokonać systemy zabezpieczeń. 
Źródło - NCBJ https://www.ncbj.gov.pl/aktualnosci/c-bord-dokladne-szybkie-kontrole-kontenerow

Prędzej bym się spodziewał nuklidów w produktach krajowych, które nie są kontrolowane i mają krótszą drogę od producenta do konsumenta. Przykładowy scenariusz? Katastrofa samolotu wyposażonego w zegary z farbą radową lub izotopowe czujniki oblodzenia ze strontem-90. Pomimo uprzątnięcia wraku nie sposób usunąć wszystkich drobin, szczególnie że siła uderzenia samolotu o ziemię rozrzuca szczątki wraku (i załogi) na dużym obszarze. Poza tym spora cześć radu mogła odparować w pożarze, a następnie opaść na pole. Zarówno stront, jak i rad, są powinowate do wapnia, zatem będą wchłaniane przez rośliny, a następnie będą wbudowywać się w kości konsumentów. Przypomnijmy sobie, ile samolotów rozbiło się ziemiach polskich podczas II wojny światowej, a farba radowa była wówczas w powszechnym użyciu. Poniżej kokpit bombowca Consolidated B-24 Liberator:
https://www.jetphotos.com/photo/7903460

Takie samoloty latały ze zrzutami dla powstania warszawskiego i często ulegały zestrzeleniu wokół Warszawy bądź w okolicach Nowego Targu, gdzie Luftwaffe  urządzało zasadzki na powracające, często uszkodzone maszyny. Później wraki były często rozbierane przez miejscową ludność, a ich elementy znajdowały różnorakie zastosowanie w gospodarstwach. 
Z kolei izotopowe czujniki oblodzenia weszły do użytku dopiero po II wojnie i wówczas po katastrofie maszyny z takim czujnikiem CLOR prowadziło poszukiwania. Instytucja ta zresztą często szukała zaginionych źródeł, utraconych podczas transportu, prac górniczych itp. 

Na szczęście źródła użyte w lotniczych czujnikach miały zwartą formię metalowego walca, więc były mniej prawdopodobnym źródłem skażenia, a generowana moc dawki rzędu 50 mR/h ułatwiała odnalezienie.
***
Inna opcja skażenia gleby i żywności? Porzucenie skradzionych materiałów radioaktywnych lub próba demontażu pojemnika izotopowego, co usiłowali zrobić mądrzy inaczej złodzieje z Poznania [LINK]. Skażenia usunięto razem z posadzką garażu, w którym otworzyli pojemnik i doprowadzili do rozsypania izotopu. Pozostałe źródła znaleziono... na polu. Szybka akcja ratownicza zapobiegła przedostaniu się izotopu do ziemi, co byłoby szczególnie niebezpieczne z uwagi na jego znaczną aktywność:
https://www.fakt.pl/wydarzenia/polska/poznan/zlodzieje-kobaltu-z-poznania-unikneli-napromieniowania/y896nkj

 Pamiętajmy też, że niektóre izotopy są łatwo rozpuszczalne w wodzie i bez problemu wejdą do obiegu materii w przyrodzie, szczególnie jeśli wykazują powinowactwo do pierwiastków przyswajanych przez rośliny (wapń, potas). Tak było podczas wypadku radiacyjnego w Goianii, kiedy chlorek cezu ze skradzionego źródła terapeutycznego uległ rozproszeniu i doprowadził do rozległych skażeń, a także wielu przypadków choroby popromiennej [LINK]. Inne źródła mają postać zwartych bloków metalu i dopóki nie zaczną korodować, nie powodują skażeń, jak miało to miejsce choćby podczas kradzieży w Tammiku.
***
Kolejny scenariusz to nielegalne składowiska odpadów medycznych lub zwykłe wysypiska śmieci, na które mogły trafić również przedmioty zawierające izotopy. Później wody opadowe prowadzą do wypłukiwania i roznoszenia się skażeń. I znowu, szansa, że będą to skażenia promieniotwórcze jest znacznie mniejsza niż w przypadku skażeń chemicznych, zarówno z odpadów, jak i z bieżącej działalności przemysłowej. Dobrym przykładem jest Zgierz, zwany często "polskim Czarnobylem", choć liczne zanieczyszczenia są typu chemicznego, a nie nuklearnego [LINK]. Zresztą w innych miastach również występowały zakłady przemysłowe o wybitnie trucicielskiej emisji, np. Huta Aluminium w Skawinie, zamknięta w końcu dzięki protestom społecznym. 
Pamiętajmy też, że poza Narodowym Centrum Badań Jądrowych w Świerku (dawniej Instytut Badań Jądrowy) i Krajowym Składowiskiem Odpadów Promieniotwórczych w Różanie Polska nie ma przemysłu jądrowego, który mógłby uwolnić do środowiska duże ilości radionuklidów. Odpady składowane w Różanie są nisko- i średnioaktywne, zaś solidne bunkry położone na wyniosłości terenu wystarczająco je zabezpieczają. Reaktor w Świerku ma małą moc i jest pod ścisłą kontrolą, a jego wieloletnia eksploatacja jak do tej pory nie spowodowała żadnego incydentu. Ewentualne wypadki mogłyby być spowodowane przy transporcie materiałów między w/w instytucjami a placówkami medycznymi czy naukowymi, ale znowu - nie byłaby to duża ilość i z miejsca zostałyby podjęte działania ratownicze. Transport takich materiałów zresztą podlega bardzo rygorystycznej kontroli i odbywa się z zabezpieczeniem ze strony służb. Znacznie bardziej obawiać się należy dzikich wysypisk śmieci, na których lądują nie tylko odpady domowe, ale również chemikalia niewiadomego pochodzenia, które następnie leżą tam dłuższy czas, jak ostatnio w Jabłonnie [LINK].
***
Ostatnią drogą są skażenia spoza granic naszego kraju. Pierwszym ich źródłem były masowe testy broni jądrowej w latach 1948-1963. Wprowadzenie traktatu o zakazie prób nuklearnych w atmosferze, w kosmosie i pod wodą [PNTBT] w 1963 r.  znacznie obniżyło wartość opadu spadającego na terytorium Polski

Skażenia były mierzalne, lecz bardzo rozproszone, gdyż nadlatywały z dużej odległości i ulegały rozcieńczeniu w powietrzu oraz były po drodze spłukiwane przez deszcze. Opad z bomb rozszczepieniowych jak wiadomo jest lokalny ale zawierający więcej wysokoaktywnych radionuklidów, z wodorowych - globalny, gdyż przedostaje się do stratosfery i wielokrotnie okrąża świat, jednak zawiera mniej produktów rozszczepienia szkodliwych dla ludzi. Obecnie skutki tamtych testów to 0,4% łącznej rocznej dawki otrzymywanej przez mieszkańca Polski. 
Drugim źródłem była katastrofa w Czarnobylu i ona znacznie poważniej naznaczyła nasze terytorium. Co prawda ilość uwolnionych materiałów była znacznie mniejsza niż przy setkach eksplozji jądrowych, ale źródło znajdowało się znacznie bliżej naszych granic, a układ wiatrów był przez większość czasu niekorzystny. Początkowo co prawda masy skażonego powietrza omijały Polskę i trafiły do Skandynawii, jednak 28 kwietnia dotarły i do nas - wtedy wykryła je stacja w Mikołajkach. Szczególnie silnie skażona została Opolszczyzna (tzw. anomalia opolska), gdyż doszło tam do opadów deszczu, spłukujących radionuklidy na ziemię. Poniżej rozkład skażenia cezem-137 na terytorium RP wg Atlasu radiologicznego Polski:

http://promieniowanie.blogspot.com/2017/04/skutki-czarnobyla-w-polsce.html
Skażenie było wówczas wyraźne i mierzalne, a dzięki nowoczesnej aparaturze o dużej czułości możemy je zmierzyć i dzisiaj, choć stężenie radionuklidów stale się zmniejsza zarówno dzięki rozpadowi promieniotwórczemu, jak i rozcieńczaniu w środowisku. Obecnie opad po Czarnobylu stanowi 0,2% łącznej dawki przyjmowanej przez Polaków w ciągu roku. 
https://slideplayer.pl/slide/3028671/

***
Tyle jeśli chodzi o możliwe scenariusze przedostania się skażeń do ziemi uprawnej, a stąd do płodów rolnych i organizmów zwierząt hodowlanych. Teraz pozostaje pytanie, czy warzywa uprawiane na glebie skażonej izotopami będą emitować moc dawki możliwą do zmierzenia kieszonkowym dozymetrem wyposażonym w typowy licznik GM. W laboratoriach skażenia produktów mierzy się zwykle po spaleniu próbki celem zwiększenia koncentracji izotopów, a pomiar przeprowadza w specjalnym ołowianym domku osłonnym, ograniczającym wpływ promieniowania tła.

Mierzone aktywności mają zwykle małe wartości i wymagają stosowania czułych detektorów - cienkościennych okienkowych liczników Geigera albo detektorów scyntylacyjnych w układzie bezokienkowym. W ten sposób mierzono skażenia grzybów w Polsce po katastrofie w Czarnobylu, które były znacznie mniejsze niż na terytorium Ukrainy i Białorusi.
Zestaw ZAPKS-1 używany do pomiaru aktywności skażeń, obok spektrometr.
Kadr z filmu instruktażowego "W pogodny dzień" (1976)

Na tych terenach poziom skażeń  naniesionych przez radioaktywną chmurę z Czarnobyla był tak duży, że do pomiarów mogły służyć  kieszonkowe radiometry z metalowymi licznikami GM, takie jak ANRI Sosna, RKSB-104 czy Pripyat' Przyrządy te miały specjalny tryb pomiaru aktywności skażeń, głównie cezu-137, a do zestawu była dołączana plastikowa kuwetka na badany produkt. 

Skażenia po Czarnobylu były pobierane przez z gleby rośliny, grzyby i zwierzęta, a także osiadały ze wzbijanego wiatrem i ruchem pojazdów opadu leżącego na ziemi. W takich warunkach nawet licznik SBM-20 o ściance 50 mg/cm2 zarejestruje promieniowanie mocno skażonej żywności, zwłaszcza że głównym skażeniem był łatwy w pomiarze cez-137, emitujący silne promieniowanie gamma (662 keV) i beta (512 keV). Porównanie skażeń w Europie z tymi w bezpośredniej okolicy płonącego reaktora zobaczyć możemy tutaj:
http://atom.chem.uw.edu.pl/lectures/AStrupczewski_wyklad7.pdf

Pomiar skażeń to jednak dopiero połowa sukcesu. Dochodzi jeszcze kwestia identyfikacji, czego dokonuje się albo na drodze spektrometrycznej, albo radiochemicznej. Pierwsza metoda zakłada pomiar spektrometrem gamma, który bada widmo promieniowania danej próbki i przedstawia na wykresie. Każdy izotop ma swoją charakterystyczną energię promieniowania (niektóre nawet kilka, np. kobalt-60: 1,17 i 1,33 MeV), zatem wystarczy szukać na powstałym spektrogramie odpowiednich pików (szczytów). Sytuacja komplikuje się w przypadku bardziej złożonego składu izotopowego danej próbki albo małych aktywności. Przy złożonym składzie poszczególne piki sumują się ze sobą, tworząc dodatkowy pik o energii będącej sumą obu składowych. Dużo zależy od czułości i rozdzielczości aparatury spektrometrycznej oraz stopnia wyekranowania tła naturalnego. Często wymagane jest wówczas radiochemiczne wyizolowanie poszczególnych radioizotopów, na następnie ich pomiar. Polega to na wykorzystaniu specyficznych dla danego nuklidu reakcji chemicznych np. polon selektywnie odkłada się na wypolerowanych miedzianych płytkach, które następnie mogą być mierzone detektorem scyntylacyjnym [LINK]. W obu wypadkach wymagana jest specjalistyczna aparatura oraz wiedza, jak jej używać.
***
Ostatnią kwestią jest obecność naturalnych izotopów promieniotwórczych w żywności, które mogą spowodować wzrost wskazań dozymetru, choć nie są szkodliwe dla zdrowia. Będzie to przede wszystkim potas-40, stanowiący 0,018 % potasu naturalnego, zawarty m.in. w bananach. Jego zawartość jest na tyle wysoka (choć nieszkodliwa), że powstała nawet obrazowa jednostka "bananowego równoważnika dawki" (banana equivalent dose, BED), stosowana często w dyskursie popularnonaukowym [LINK]. Innym źródłem mogą być orzechy brazylijskie czy kawa. 
Oczywiście do żywności mogą przenikać też izotopy naturalne, ale szkodliwe, np. polon-210, selektywnie wychwytywany z gleby przez tytoń. W glebie pojawia się na skutek naturalnych przemian izotopów z szeregu uranowo-radowego, które są zawarte w skałach, po czym koncentruje się w liściach, a jeszcze bardziej w wysuszonym tytoniu. Innym jego źródłem są porosty, którymi odżywiają się renifery w północnej Norwegii - w ich organizmach może dojść do znacznej kumulacji izotopu zgodnie z prawami łańcucha pokarmowego - występuje tzw. biomagnifikacja. Poniżej przykład z koncentracją rtęci, ale dla radioizotopów mechanizm jest ten sam:
https://stepstozerowaste.com/2019/12/01/bio-accumulation-bio-magnification/

Stąd też mięso drapieżników z terenów skażonych będzie wykazywało większą aktywność niż mięso roślinożerców i producentów. Wracając do samego polonu, jest on emiterem cząstek alfa, zatem nie da się go zmierzyć domowym miernikiem, przynajmniej w koncentracjach spotykanych w tytoniu i mięsie reniferów.
***
Podsumowując, domowy sprzęt dozymetryczny pełni funkcję głównie psychologiczną, pozwalając się upewnić, czy produkty, które spożywamy, nie są silnie skażone na skutek jakiegoś wyjątkowego zbiegu okoliczności. W przypadku jednak mniejszych koncentracji będzie on zupełnie nieprzydatny, a nawet może dawać poczucie złudnego bezpieczeństwa oraz wprowadzać w błąd, jeśli zmierzymy "napromieniowanie" (a tak naprawdę aktywność) bananów lub orzechów brazylijskich.  Niestety brak rzetelnej wiedzy oraz nakręcanie paniki przez media powoduje, że ludzie rzucają się na kieszonkowe dozymetry o małej czułości w przekonaniu, że uchroni ich to przed radioaktywnym skażeniem. Pamiętam dobrze panikę po awarii w Fukushimie (2011) oraz zwiększone zainteresowanie sprzętem dozymetrycznym przez pierwsze lata po tym wydarzeniu. Pytania kierowane do sprzedających koncentrowały się wokół promieniowania żywności, często jeszcze "z Japonii". Z drugiej strony oczywiście trudno się dziwić, że obywatel nie ufa władzy i oficjalne dane woli weryfikować, niestety popularne dozymetry nie są dobrym narzędziem do tego.
A teraz pytanie - czy komukolwiek udało się zmierzyć podniesiony poziom radioaktywności mięsa, ryb i innych produktów spożywczych za pomocą kieszonkowego dozymetru? A może podeszliście do sprawy profesjonalnie i urządziliście w domu laboratorium z ZAPKS-1 albo starym radzieckim zestawem radiometrycznym DP-100?


18 marca, 2020

Przygotowania na wypadek kryzysu

Preppersi, czyli osoby szykujące się na różnego rodzaju kryzysy, uważani byli zwykle za niegroźnych wariatów, czekających na apokalipsę zombie lub inne mało prawdopodobne wydarzenie. Żyjąc w czasach względnego dobrobytu mało kto spodziewał się, że "apo" nadejdzie w niezbyt spektakularnej postaci epidemii koronawirusa. Szturm na sklepy pokazał, jak mało osób przewiduje takie zagrożenia zawczasu i ma w domu niezbędne zapasy. I nie chodzi tu o ilości jak dla pułku wojska, ale nieco większą ilość produktów nadających się do długiego przechowywania, pozwalającą przetrwać 2-3 tygodnie bez uzupełniania z zewnątrz.  Nie jest to trudne przy przeciętnym mieszkaniu wyposażonym w piwnicę, balkon, pawlacz i różnego rodzaju schowki. Szczególnie warto wykorzystać różnego rodzaju martwe przestrzenie, np. za książkami na półce, pod szafą, na szafie, pod łóżkiem itp.


W swoich zaleceniach przyjmuję, że mieszkamy w bloku w mieście, kryzys nie będzie rodem z "Fallouta" czy "Mad Maxa" i nie potrwa wyjątkowo długo, a my nie zamierzamy opuścić miejsca zamieszkania. Większość zaleceń można też zastosować mieszkając w domu jednorodzinnym w mieście czy na wsi.

Zapasy polecam podzielić na dwie części


  1. Normalne, składowane głównie w miejscach użytkowania (kuchni, łazience), tylko w mniej dostępnych miejscach, a także we wspomnianych schowkach. Zapasy takie trzeba regularnie wymieniać, zużywając najstarsze i w ich miejsce uzupełniając świeże.
  2. Żelazny zapas, spakowany w walizce lub skrzyni, którego nie można ruszyć do momentu poważnego kryzysu. Jest on mniejszy i zawiera środki o przeznaczeniu wybitnie kryzysowym, np. latarki zasilane ręczną prądnicą, filtry do wody.

Pierwszą grupę stanowią środki używane codziennie, z których możemy korzystać także zanim kryzys nastąpi, pod warunkiem uzupełniania ubytków:

  1. żywność - kasza, ryż, makaron, mąka, cukier, sól, olej, puszki z fasolą, groszkiem, kukurydzą, konserwy mięsne i rybne, woda mineralna, żywność dla niemowląt, karma dla zwierząt, jeśli takowe mamy, domowe przetwory warzywne, owocowe i mięsne (ogórki, kompoty, dżemy, wekowane pulpety) 
  2. środki czystości - mydło, płyn do mycia naczyń, papier toaletowy, pasta do zębów, pieluchy, podpaski, woda w kanistrach do mycia i spłukiwania toalety
  3. środki oświetleniowe i grzewcze - latarki, najlepiej LED, świece, zapałki, zapalniczki, ogrzewacze do rąk różnego typu
  4. skrzynka narzędziowa - śrubokręty, klucze, piły do drewna i metalu ,wiertarka ręczna, pilniki, kleje do drewna, metalu i gumy, drut, guma z dętek, taśma klejąca, izolacyjna i power tape, sznurek, żyłka, gazety, szmaty
  5. zestaw do szycia - igły, nici, guziki, gumki, taśmy, materiał, cerata, skóra
  6. zapas gotówki w bilonie - wystarczy otwierana skarbonka, do której wrzucamy drobne pozostałe po zakupach, najlepiej nominały 1, 2, 5 i 10 zł, do tego pewna ilość grubszych nominałów w jakimś schowku i nieco złotej biżuterii w głębszym ukryciu.
  7. rower z wyposażeniem (sakwy, koszyk, pompka, oświetlenie), zapasem części zamiennych (dętki, opony, linki) i narzędziami (łyżki, skuwacz łańcucha, ściągacz korb) - zapewnia znaczną mobilność w promieniu kilkunastu kilometrów przy minimalnej obsłudze, polecam solidniejszy miejski lub trekingowy 
  8. plecaki typu turystycznego, w zależności od naszego udźwigu - "kostka", harcerska "gruszka", "komin" czy wojskowy systemu ALICE
  9. wódka i papierosy na handel - samemu lepiej się nie osłabiać używkami, ale mając kilka "małpek" i "wagonów" będziemy mogli wiele załatwić, do tego tematu jeszcze wrócę
  10. lekarstwa i materiały opatrunkowe:
  • środki przeciwbólowe i przeciwzapalne o różnej mocy (paracetamol, ibuprom, efferalgan, pyralgina, ketonal, tramal), 
  • krople żołądkowe, węgiel lekarski, parafina ciekła
  • środki dezynfekcyjne (spirytus salicylowy, jodyna, nadmanganian potasu, rivanol, dermatol, maść ichtiolowa, kwas borny), Altacet w tabletkach, sól fizjologiczna w ampułkach
  • witaminy - głównie C, ale przyda się też A+E i mix witamin z gruby B (tzw. B-complex)
  • Tribiotic (mieszanka 3 antybiotyków o szerokim spektrum działania) w saszetkach do stosowania powierzchniowego na rany
  • bandaże, kompresy gazowe, opaski elastyczne, plaster z opatrunkiem w rolce, plaster-przylepiec, komplet plastrów w różnych rozmiarach, wojskowe opatrunki osobiste, chusty trójkątne, opatrunki na oparzenia
  • nożyczki z cienkimi końcami, nożyczki z tępym końcem do opatrunków, igły do strzykawek, jałowe ostrza do skalpela, kleszczyki chirurgiczne (Kochera lub Peana), pęsety różnych kształtów i rozmiarów, zwłaszcza igiełkowe i kosmetyczne, 
  • kieliszek do płukania oczu
  • termometry rtęciowe (do nabycia na bazarach) o sprawdzonych wskazaniach
  • soda oczyszczona (min. 500 g, ma wiele zastosowań, nie tylko medycznych)
  • środki do dezynfekcji rąk (Manusan), ran (Octenisept) i powierzchni
  • rękawiczki nitrylowe i maseczki chirurgiczne
  • leki, które przyjmujemy stale na nasze schorzenia
  • a także okulary, jeśli je nosimy, na czas kryzysu nie polecam soczewek kontaktowych, lepiej wyrobić sobie 2-3 zapasowe pary albo zatrzymać starsze, jeśli nie są dużo słabsze.
Wymieniony wyżej zestaw leków można trzymać w domowej apteczce albo w brezentowej torbie sanitarnej typu F, która ma wiele wygodnych przegródek: 


Pamiętajmy o regularnym sprawdzaniu terminu przydatności zgromadzonych medykamentów i oddawaniu przeterminowanych do utylizacji (pojemniki są udostępniane w aptekach). Dlatego też jeśli jakiś lek jest rzadziej używany, a ma krótki termin ważności, nie róbmy dużego zapasu. Co innego w przypadku wyjątkowo trwałych substancji, jak np. dermatol czy węgiel aktywny. Warto też wybierać środki w postaci suchej zamiast roztworu (np. Altacet w tabletkach zamiast płynu Burowa, rivanol do rozpuszczania zamiast roztworu).

Druga grupa to sprzęt, który wyjmiemy, jak kryzys się pogłębi:


  1. skondensowana żywność, np. wojskowe suchary SU-2 ("panzerwafle"), suszona wołowina ("beef jerky"), czekolada, racje żywnościowe z tratw ratunkowych (np. Seven Oceans), wojskowe racje MRE lub SRG (racje MRE są bardziej przetworzone i mniej kaloryczne, ale mogą dłużej leżeć, MRE to swojskie polskie jadło, bardziej się nim nasycimy, jednak mają krótszą trwałość - choć jadłem przeterminowane o 3 lata i żyję).
  2. filtr do wody, może być "długopis" przez który pijemy wodę z naczynia lub dzbanek z wkładem węglowym, np. firmy "Brita" albo lejek z filtrem, zakładany na kran.
  3. kuchenki turystyczne (spirytusowe, benzynowe, na kostki "esbit") wraz z paliwem - benzyna ma największą kaloryczność, gotuje się na niej tak szybko jak na gazie ziemnym, jednak grozi wybuchem, pożarem i zatruciem, denaturat jest znacznie mniej kaloryczny, jednak nie oferuje takich "atrakcji", z kolei kostki "esbit" to ostateczność z racji małej gęstości energii (potrzeba 8 małych kostek do zagotowania litra wody)
  4. małe radio na baterie, dobrze gdyby oprócz popularnego zakresu fal ultrakrótkich (UKF/FM) odbierało też inne fale (AM: krótkie - SW, średnie - MW, długie - LW), wystarczy tani "World receiver" z bazaru, starsze radia mają co prawda lepszą selektywność na falach krótkich i średnich, ale wymagają przestrojenia UKF na współczesny zakres i pobierają większy prąd
  5. latarka zasilana z ręcznej prądnicy - może być starszego typu, którą trzeba stale ściskać w dłoni, aby świeciła (radzieckie i niemieckie), albo nowsza, ściskana lub na korbkę, w której wytwarzany prąd również ładuje akumulator (zwykle chińskie). W tym drugim typie niestety akumulator szybko traci pojemność, z drugiej strony oszczędzamy wysiłek i nie hałasujemy, zaś światło generowane przez LED jest silniejsze niż żarowe.
  6. słoneczny powerbank wystarczający do naładowania telefonu lub latarki, można też kupić większy, odpowiedni dla laptopa (zakładam, że kryzys nie dosięgnie internetu, a nawet jeśli, komputer dostarczy trochę rozrywki)
  7. solidny dozymetr mierzący promieniowanie beta i gamma - z tego co jest dostępne na rynku to albo Polaron Pripyat', albo ANRI Sosna, ten drugi ma mocniejszą obudowę, ale mierzy w trybie 18 s, zatem posłuży nam jedynie do pomiaru mocy dawki w danym miejscu, Pripyat' przyda się przy poruszaniu się w terenie skażonym. Zakładam jednak, że skażenie promieniotwórcze będzie ostatnim naszym problemem w razie kryzysu, chyba że nastąpi wojna jądrowa. Jeśli chcecie być zabezpieczeni i na ten wypadek, wówczas zostają krajowe DP-66/DP-66M lub radzieckie z serii DP-5(A,B,W), oferujące zarówno pomiar tła naturalnego, jak i moc dawki do 200 R/h, czyli 2 Sv/h (nie polecam DP-75 pomimo większego zakresu i nowszej elektroniki, łatwo pada wskaźnik wychyłowy). Od biedy - nasz RK-67 lub RK-67-3
  8. narzędzia do prac ziemnych i burzących - saperki, szpadle, łomy, siekiery, kilofy, maczety, młoty, nożyce dźwigniowe, nożyce do drutu kolczastego - po natłuszczeniu olejem lub naftą dla ochrony przed wilgocią mogą leżeć na samym dnie piwnicy i czekać na swój czas
  9. sprzęt turystyczny, jeśli jednak musimy opuścić dom - mały namiot, karimata, pałatka, śpiwór, menażki, niezbędniki, noże typu finka lub myśliwskie, resztę wyposażenia bierzemy z tego co wymieniłem powyżej.
  10. Zestawy przetrwania - po jednym dla każdego członka rodziny -  do płaskiej blaszanej puszki np. po cukierkach wkładamy:
  • lusterko sygnałowe (heliograf)
  • kompas guzikowy
  • miniaturowy gwizdek
  • krzesiwo z magnezem
  • zapałki sztormowe i zwykłe
  • małą świeczkę (urodzinowa lub podgrzewacz)
  • koc termiczny (folia NRC)
  • żyłkę, haczyki wędkarskie, ciężarki, małe błystki
  • piłę drutową
  • mały zestaw do szycia
  • agrafki różnych rozmiarów
  • tabletki do odkażania wody
  • ostrza do skalpela
  • drut miedziany
  • małą fiolkę nadmanganianu potasu
  • pudełko oklejamy taśmą albo wkładamy w woreczek strunowy.
  • Całość może wyglądać tak jak na poniższym zdjęciu - puszka od wody toaletowej STR8, heliograf improwizowany z talerza od dysku twardego, można też użyć małej płyty CD albo wyciąć otwór w wypolerowanej blasze metalowej, jeśli nie mamy fabrycznego:

A przykładowa "walizka na wypadek apo" widoczna jest poniżej. Radio to bazarowy "World receiver" firmy Sonashi, mający zakres fal krótkich rozbity na 6 podzakresów dla dokładniejszego strojenia. Co prawda nie sądzę, aby nastąpił taki kryzys, że wiadomości trzeba czerpać z zagranicznych rozgłośni, ale warto mieć więcej źródeł informacji. W walizce znalazły się też świece, zarówno zwykłe stołowe, jak i grubsze, mogące w razie potrzeby służyć jako improwizowana kuchenka. Opatrunki osobiste, mydło i termometry lekarskie stanowią dodatkowy zapas, uzupełniający zapasy główne.


Oczywiście do powyższych zapasów warto dobrać sprzęt i materiały adekwatne do zagrożeń i niedoborów występujących najczęściej w Waszym miejscu zamieszkania. Jeśli często następują przerwy w zasilaniu, może to być agregat, UPS-y lub dodatkowa instalacja oświetleniowa zasilana z akumulatorów. Gdy często dochodzi do awarii ciepłej wody - mocna grzałka elektryczna (>1000 W) lub duży garnek do grzania wody na kuchence. Na terenach powodziowych - łódź lub ponton, wodery, kamizelki ratunkowe, motopompa. W pobliżu zakładów stosujących toksyczne środki przemysłowe (TŚP) - maski przeciwgazowe i wykrywacze skażeń. To oczywiście tylko przykłady.
**
Dom jednorodzinny pod pewnymi względami jest łatwiej przygotować na kryzys z racji większej powierzchni do przechowywania zapasów czy umieszczenia dodatkowego wyposażenia, np. agregatu prądotwórczego. Możemy też gromadzić deszczówkę w beczkach i wannach, wszelkiego rodzaju opał oraz żywność w osobnych spiżarniach, np. wolno stojących piwnicach. Piwnica taka utrzymuje niską temperaturę przez cały rok, zatem może zastąpić lodówkę. Kawałek uprawnej ziemi - choćby ogródek - i drzewa owocowe pozwolą choć trochę uniezależnić się od zewnętrznych źródeł żywności. Jeśli jednak chcemy większej niezależności, pozostaje np. hodowla królików lub gołębi, co było często praktykowane podczas okupacji. Do tego tematu jeszcze wrócę.
Kompletując zapasy warto pamiętać, gdzie co jest przechowywane. Przydatna jest rozpiska, co i w jakiej ilości trzymamy za którą szafą czy tapczanem. Szczególnie w ciasnych mieszkaniach łatwo zwyczajnie zapomnieć, że coś schowaliśmy "na trudne czasy" i odnaleźć to, gdy kryzys już minie.
***
Tyle jeśli chodzi o sprzęt. Zdolność przetrwania zależy jednak łącznie od 3 kwestii: sprzętu, woli przetrwania i umiejętności. Wola przetrwania zależy od indywidualnych predyspozycji psychicznych, ale należy ją też ćwiczyć. Pamiętacie, co mówi Guillaumet z książki "Ziemia, planeta ludzi"? Tego, co zrobiłem, możecie mi wierzyć, nie zrobiłoby nigdy żadne zwierzę. Po katastrofie swojego samolotu w Andach szedł przez 4 dni i 3 noce pomimo śniegu i mrozu, aż dotarł do cywilizacji. Pomimo śmiertelnego zmęczenia wiedział, że nie może się zatrzymać, jedynie każdego dnia bardziej rozcinał sznurówki w butach. Swoje ocalenie zawdzięczał głównie woli przetrwania, która mobilizowała jego organizm do maksymalnego wysiłku i korzystania z rezerw, które każdy z nas posiada, a jedynie w codziennym życiu nie ma potrzeby ich uruchamiać. Stąd też, szykując się na potencjalny kryzys dbajmy o swoje zdrowie, nie tylko fizyczne, ale również psychiczne. Wówczas znacznie łatwiej będzie przetrwać trudny czas, szczególnie jeśli mamy inne osoby pod opieką. Dobrą szkołą charakteru jest wszelkiego rodzaju sport i turystyka, gdzie widzimy, ile zależy od naszego wysiłku i motywacji, a przy okazji ćwiczymy kondycję fizyczną, co równie istotne.
Jeśli zaś chodzi o zdrowie fizyczne, nie zaniedbujmy leczenia różnych schorzeń, nie odkładajmy ich na ostatnią chwilę czy "na święty nigdy". Dotyczy to chociażby zębów, które jeśli kontrolujemy regularnie, nie sprawiają poważniejszych problemów i dłużej wytrzymają w gorszych czasach. Jeśli zaś mamy niezaleczone ubytki, w czasach kryzysu rozwiną się do tego stopnia, że pozostanie leczenie metodą "kowalską". Im mniej mamy tego typu zaniedbanych schorzeń, tym mniej osłabieni wyjdziemy z kryzysu. Sytuacja kryzysowa zawsze osłabia. choćby z uwagi na uboższą i mniej zróżnicowaną dietę, większy stres i często również wysiłek fizyczny. Możemy jednak te skutki minimalizować. 
***
Kolejna rzecz to umiejętności - oprócz podręczników survivalu, szczególnie miejskiego, warto czytać literaturę partyzancką i okupacyjną oraz podróżniczą. Jedną z cenniejszych pozycji jest "Okupacja od kuchni" Aleksandry Zaprutko-Janickiej, opisująca, jak radzono sobie ze zdobywaniem żywności i gotowaniem w czasach powszechnego niedoboru. Polecam też "Polish wartime cookery book" opracowaną przez polską gospodynię dla jej brytyjskich koleżanek podczas II wojny światowej i inne publikacje z epoki. Warto również zasięgnąć rady osób starszych, pamiętających czasy okupacji oraz powojennej biedy. Dowiemy się wówczas, że wszystko da się czymś zastąpić, a człowiek może znieść znacznie więcej, niż mu się początkowo wydaje.


Oprócz umiejętności stricte survivalowych równie ważne są umiejętności społeczne. Szanse przetrwania w grupie są znacznie większe z uwagi na możliwość dzielenia się sprzętem czy wiedzą, jak również możliwość wykonania niektórych prac zespołowo. Oczywiście można zastosować wariant aspołeczny, czyli zamknąć się na cztery spusty i jeść swoje konserwy, na dłuższą metę jednak to nie popłaca. Szczególnie, że trudno mieć wszystkie umiejętności, jakie mogą być wówczas potrzebne. Zwłaszcza dotyczy to wiedzy medycznej. Wówczas znając odpowiednie osoby i mogąc się odwzajemnić, czy to umiejętnościami, czy zapasami, mamy większe szanse na przetrwanie. Dlatego warto też mieć jakiś fach przydatny w kryzysie, jak choćby szeroko pojęte rzemiosło, naprawianie lub wyrabianie różnych przedmiotów. Obecność grupy ma swoje wady i zalety - z jednej strony nie zdziczejemy, przebywając w izolacji i możemy liczyć na wsparcie, jeśli dopadnie nas "dołek", z drugiej istnieje ryzyko tzw. choroby polarnej, występującej w małych grupach skazanych na przebywanie ze sobą na małej przestrzeni. Doświadczali tego głównie polarnicy, choć dotknąć może różne zbiorowości (rozbitków, zakładników, więźniów). Dlatego też warto zadbać o jakieś rozrywki, w końcu nie cały czas będziemy walczyć o przetrwanie i coś trzeba robić z wolnym czasem. Szczególnie, jeśli kryzys zmusi nas do przebywania w naszej siedzibie, jak podczas obecnej pandemii. Brak możliwości wyjścia nawet na krótki spacer po dłuższym czasie może odbić się negatywnie na psychice, a trwonienie energii na konflikty nie ma sensu. Ogromne znaczenie ma... poczucie humoru, choćby był to nawet czarny humor, znany nam z obozów koncentracyjnych, powstania warszawskiego czy, sięgając do bliższych czasów, katastrofy czarnobylskiej albo zagrożenia terrorystycznego po 11 września 2001 r.
https://varsisava.pl/okupacyjna-satyra-warszawska/

Żarty są jednym ze skuteczniejszych sposobów na oswojenie wyjątkowo stresowej sytuacji, tworząc dystans wobec wydarzeń i choć na chwilę czyniąc ją niegroźną. Przypomnijcie sobie "Wszyscy święci, hej do stołu, dzisiaj w niebie polskie flaczki" po eksplozji Bogwarda na Podwalu, "Arbeit macht frei... durch Krematorium Nummer drei!" z Auschwitz, "jabłka dla teściowej" z Czarnobyla czy bin Ladena załatwiającego wszystko "za jednym zamachem". Warto również analizować bieżącą sytuację w szerszym kontekście i skali - czyli  pamiętajmy, że koronawirus nie jest tak śmiertelny jak wirus Ebola, a pandemia nie zbierze tylu ofiar, co grypa "hiszpanka" w 1919 r.
https://www.salon24.pl/u/ludwiq/465532,hiszpanka

***
Oczywiście, przed wszystkimi zagrożeniami się nie uchronimy, ale często możemy choć trochę zminimalizować ich skutki. W 1939 r. podśmiewano się z osób, które kupowały więcej opału, mydła, świec i cukru, a niektórzy wręcz ostentacyjnie nie robili zapasów, by podkreślić swą niewiarę w  zagrożenie wojną. 1 września okazało się, kto miał rację. I owszem, zgromadzone zapasy nie starczył na długo, ale pozwoliły przetrwać najtrudniejszy czas przestawienia się na okupacyjne realia, dawał również kapitał do handlu wymiennego, który czasem stawał się początkiem małej fortuny.
***
Powyższy tekst jest jedynie zarysem działań, które powinniśmy podjąć, aby przygotować się na różnego rodzaju sytuacje kryzysowe. Mam na myśli umiarkowaną klęskę żywiołową, np. huragan niszczący infrastrukturę komunalną, epidemię zakaźnej, ale niezbyt zjadliwej choroby, przejściowe niepokoje społeczne, zamachy terrorystyczne, kryzys energetyczny, katastrofę przemysłową, w tym nuklearną itp. Skoro już jesteśmy przy wypadkach radiacyjnych, to są one jednymi z mniej prawdopodobnych wydarzeń. Awarie na wielką skalę zdarzają się ekstremalnie rzadko: katastrofa kysztymska i pożar  w Windscale miały miejsce w 1957 r., awaria w Three Mile Island w 1979 r., potem tylko Czarnobyl (1986) i Fukushima (2011). Tak samo zresztą z innymi katastrofami przemysłowymi - najpoważniejsze to Seveso (1976) i Bhopal (1984). Z naszego podwórka to głównie rozległe pożary, np. zakładów "Akwawit" w Poznaniu (1937), gdzie dosłownie popłynęły rzeki płonącego spirytusu oraz rafinerii w Czechowicach-Dziedzicach (1971), gdzie olbrzymie straty spowodowały masy palącej się ropy. Generalnie katastrofę może spowodować prawie każdy zakład przemysłowy - do silnej eksplozji zbiornika z melasą nastąpiło w cukrowni w Głogoweie w 1991 r. [LINK]. Tak więc lepiej zawczasu dowiedzieć się, jakie fabryki mamy w pobliżu i co nam grozi z ich strony. Incydenty radiacyjne to margines, i są to głównie kradzieże źródeł promieniotwórczych, które zwykle odnajdują się po jakimś czasie. Jedyny zakład, który teoretycznie mógłby spowodować wypadek radiacyjny to Narodowe Centrum Badań Jądrowych w Świerku, jak jakoś od 1958 r. nie nastąpiła tam żadna awaria. Z kolei elektrownie jądrowe za granicą nie grożą tak silnym skażeniem, jak by się mogło wydawać - opad z Fukushimy na naszym terytorium był praktycznie śladowy [LINK], nawet Czarnobyl nie "liznął" nas tak mocno, jak by się mogło wydawać [ LINK]
***
Po bardziej szczegółowe wskazówki zachowania się podczas sytuacji kryzysowej zapraszam na te dwie zaprzyjaźnione strony:

Domowy survival: https://domowy-survival.pl/

Kryzysowo.pl http://kryzysowo.pl/

Jeżeli przygotowujecie się na "apo" bądź uważacie, że "będzie co ma być", dajcie znać w komentarzach.