31 maja, 2025

Zabójczy zegarek z Czarnobyla

Szukając materiałów do jakiejś mojej publikacji, znalazłem w gazecie z początku lat 90. artykuł o śmiercionośnym zegarku, powodującym białaczkę u swoich kolejnych właścicieli. Tekst przytaczam w całości:


W skrócie - bohater artykułu kupił na bazarze zegarek, a potem jeszcze od "ruskich" nabył kieszonkowy dozymetr, który zaczął pokazywać wysokie wyniki tylko przy zegarku. Wielokrotne testy dawały ten sam rezultat, potwierdzony następnie w "Instytucie Atomistyki" w Krakowie. Pan odnalazł więc sprzedawczynię zegarka i uzyskał od niej informację, że zegarek został kupiony przez jej męża w Kijowie, następnie małżonek zmarł na białaczkę, a po nim kolejno trzej synowie, którzy dziedziczyli ten czasomierz. Lekarze nie zwrócili uwagi na seryjne zachorowania, przypisując je czynnikom genetycznym (ta sama sytuacja co w Kramatorsku - LINK). Później znajomy Ukrainiec opowiedział o rabunku mienia porzuconego w mieszkaniach (!) w Czarnobylu. 

Jeśli przyjmiemy treść artykułu za dobrą monetę, to mamy zegarek najprawdopodobniej wyszabrowany w Czarnobylskiej Strefie Wykluczenia, więc raczej w ewakuowanej Prypeci, a nie w samym Czarnobylu (pierwsza nieścisłość). Zatem zegarek byłby skażony opadem z płonącego czarnobylskiego reaktora. Pytanie tylko, czy został znaleziony w jakimś mieszkaniu, czy raczej odebrany podczas kontroli dozymetrycznej w czasie ewakuacji, a następnie przehandlowany "na lewo" w biednym i skorumpowanym kraju? Zegarek był wówczas czymś bardzo cennym, czego nie zostawiało się na pastwę losu, a raczej brało ze sobą jako lokatę kapitału. Mamy już więc drugą nieścisłość. Nie neguję faktu szabru w Strefie, ale były to raczej samochody i części do nich, meble, RTV, AGD, a nie zegarek na rękę, który podobnie jak biżuteria byłby zabrany przez ewakuujących się mieszkańców w pierwszej kolejności.

Przyjmijmy jednak, że artykuł jest prawdziwy. Czym zegarek mógł być skażony? Z uwagi na czas, który w chwili nabycia zegarka upłynął od katastrofy, w grę wchodzić mógł praktycznie tylko cez-137 i stront-90. Jod-131 mający zaledwie 8-dniowy okres połowicznego rozpadu, zdążył się już rozpaść całkowicie po 80 dniach. Pomijam długożyciowe izotopy (pluton), które są emiterami alfa i nie byłyby w stanie dać jakiegokolwiek odczytu w dozymetrze klasy popularnej z cylindrycznym licznikiem G-M. Jeśli nawet ma zegarku osiadł cez i stront, to skażenie musiałoby być bardzo silne, skoro przy tak niewielkiej powierzchni emitowało moc dawki wystarczającą do wywołania białaczki. Pamiętajmy też, że stront-90 jest emiterem promieniowania beta, napromieniowanie może wywołać co najwyżej oparzenia, chyba że mamy do czynienia ze źródłem przemysłowym (por. sprawa drwali z Gruzji - LINK). Co innego cez-137, który podczas rozpadu emituje również kwanty gamma - nadal jednak ilość skażeń, jaką może trwale zaabsorbować typowy zegarek na rękę, jest niewielka i raczej skończyłoby się na miejscowych zmianach skórnych.

Pamiętajmy przy tym, że na kończyny można przyjąć największe dawki promieniowania bez poważnego zagrożenia dla zdrowia i życia - poniższa tabela porównuje ekspozycję od diagnostyki medycznej z dawką przyjętą od promieniowania tła:

cyt. za A.. Czerwiński, Energia jądrowa i promieniotwórczość, tabl. 10
Według tej tabeli prześwietlenie kończyny to dawka odpowiadająca 1,5 dnia oddziaływania naturalnego tła promieniowania, zatem bardzo niska, szczególnie w porównaniu z innymi prześwietleniami czy tomografią. Jest to kolejna nieścisłość w artykule. Oczywiście możemy założyć, że zegarek był noszony w kieszeni albo przy pasku, ale to naciągany argument. 

Pamiętajmy też, że skażenia w postaci pyłu przynajmniej częściowo powinny się zetrzeć z powierzchni zegarka, szczególnie przy jego stałym noszeniu. Z biegiem czasu ich aktywność powinna być coraz mniejsza, tymczasem kolejni właściciele zapadali na białaczkę i umierali, jakby tego zegarka nikt nie otarł nawet rękawem koszuli czy kurtki podczas zwykłego noszenia. Oczywiście skażenia mogłyby się związać np. z powierzchnią paska albo utkwić w zakamarkach koperty, jednak jest to następny punkt, w którym artykuł rozmija się z rzeczywistością. Zwłaszcza, że skażenie w mieszkaniach w Prypeci nie było wysokie i w ciągu kilku miesięcy po ewakuacji zezwolono ewakuowanym na zabranie rzeczy osobistych pod warunkiem kontroli dozymetrycznej. Za ewidentne szukanie sensacji można uznać twierdzenie, że zegarek promieniował "jak grudka rozszczepialnego uranu" - promieniowanie czystego paliwa jądrowego jest niewielkie i pręty paliwowe można trzymać w ręki bez ryzyka zagrożenia dla zdrowia, dopiero nagromadzenie produktów rozszczepienia powoduje znaczny wzrost mocy dawki. 

Wróćmy do naszego artykułu. W opowieści pojawia się dozymetr, potocznie określony "licznikiem Geigera" (pars pro toto), kupiony od "ruskich", którzy wówczas handlowali na bazarach dosłownie wszystkim, od złota przez zegarki, lornetki aż po kałasznikowy. Bohater artykułu zawsze coś kupował od handlarzy ze Wschodu, zatem nabyty wówczas dozymetr raczej nie należał do zbyt drogich, ot kolejny okazyjny drobiazg z targu. Jeśli zatem artykuł jest choć trochę prawdziwy, to podejrzewam, że dozymetrem tym mógł być Master-1, ewentualnie Biełła, może FON lub Raton-901, raczej nie Prypeć czy Sosna. Szybkie zmienianie się cyfr wyniku sugeruje raczej większą moc dawki. Jednak jeśli dozymetrem był Master-1, to wystarczyło nawet kilka µSv/h z uwagi na kiepskie ekranowanie licznika, które powoduje zawyżenie wyniku od emisji beta i niskoenergetycznych kwantów gamma. 

Możliwe też, że dozymetr zliczył... promieniowanie od farby radowej w zegarku, niektóre z nich (Majak, Moskwa z czarną tarczą, starsze wersje Pobiedy) miały znacznie większą ilość farby niż inne popularne modele. Przy kiepskim ekranowaniu licznika lub jego braku (pomiar z otwartą klapką w radiometrach beta/gamma) cyfry na wyświetlaczu faktycznie mogły szaleć. Ale to tylko hipoteza nie do zweryfikowania, zważywszy na wątpliwą prawdziwość artykułu.

Zostańmy przy treści tekstu. Czytamy w nim, że właściciel zegarka udał się do "Instytutu Atomistyki" w Krakowie celem weryfikacji swoich pomiarów i uzyskania pomocy. Nie spotkałem się z taką instytucją w Polsce. Działała za to wówczas, istniejąca do dziś, Państwowa Agencja Atomistyki z siedzibą w Warszawie, jak również powstałe z Instytutu Badań Jądrowych: Instytut Energii Atomowej, Instytut Problemów Jądrowych oraz Instytut Chemii i Techniki Jądrowej w Świerku, obecnie pod wspólną nazwą Narodowego Centrum Badań Jądrowych. Były też katedry fizyki na uczelniach (UW, PW, UJ, AGH) i stacje sanitarno-epidemiologiczne. Gdy wpiszemy "Instytut Atomistyki" w Google to wyjdą pojedyncze wyniki na podejrzanych stronach. To już ostatnia nieścisłość w tym krótkim tekście.

Można odnieść wrażenie, że cały artykuł został zmyślony i miał mieć na celu tylko wzbudzenie radiofobii w społeczeństwie, wystarczająco silnej po katastrofie w Czarnobylu i następujących po niej działaniach władz (cenzura prasy, chaos informacyjny, niedociągnięcia w akcji lugolowej). Nie był to jedyny taki tekst. W poniższym artykule z "Trybuny Śląskiej" (14/15.05.1994) promieniowanie jonizujące jest określone jako "cichy morderca pilotów":

https://sbc.org.pl/Content/68866/PDF/68866.pdf

Prowadzona później kontrola dozymetryczna i rygorystyczne badania zdrowia personelu latającego nie stwierdziły wzrostu zachorowań na raka z powodu narażenia na promieniowanie kosmiczne - pisałem o tym we wpisie o promieniowaniu podczas lotu samolotem [LINK].

Jeśli macie uwagi co do powyższego tekstu lub znaleźliście inne podobne artykuły w prasie wydanej po katastrofie w Czarnobylu, dajcie znać w komentarzach!

***

Zachęcam też do wspierania bloga, zarówno pośrednio, poprzez zakup dozymetrów [LINK], jak i bezpośrednio, przez Patronite lub BuyCoffeeTo 




2 komentarze:

  1. Artykuł z daleka pachnie ściemą, tanią sensacją typową w latach 90. Po pierwsze, po katastrofie mieszkańcy Prypeci już kilka miesięcy po ewakuacji mieli okazje wejść do swoich mieszkań i wziąć najcenniejsze rzeczy, dokumenty, itp. (tutaj fajnie to widać, https://www.youtube.com/watch?v=5L9mCEGNUjo, https://www.youtube.com/watch?v=WRJP9hzRc_4) Oczywiście była kontrola dozymetryczna tego co brali, ale tak czy siak, skażenie promieniotwórcze w zamkniętych mieszkaniach było niewielkie. Po drugie od ewakuowanych mieszkańców nie wymagano jakiegoś panicznego pozbywania się ciuchów, zegarków, itp. Kontrolowano głównie większe rzeczy przekraczające strefę obowiązkowej ewakuacji (pojazdy), kontrola osobista była głównie w rejonie elektrowni i dotyczyła samych pracowników. Tak więc jeżeli zegarek ktoś znalazł w mieszkaniu Prypeci, obstawiam, że praktycznie nie był skażony.

    Czy zegarek był od jakiegoś likwidatora? Może, chociaż, wątpię, by chodzili w nich po strefie w roboczych ciuchach i kombinezonach. Jeżeli tak, to zegarek byłby podobnie skażony co odsłonięta skóra likwidatora, w zasadzie po kilku myciach można było się pozbyć pyłu, dodajmy, że likwidatorzy nosili np. okulary korekcyjne i raczej nie ich zmieniali za każdym razem przy wyjściu w rejon reaktora.

    No i jako ciekawostkę, dodam, że czasami zdarzało się, tak, że sprzęt który działał w pobliżu ruin rektora był tak cenny pod względem finansowym czy technicznym, że podejmowano decyzje o jego dezaktywacji i wykorzystaniu go przy innych inwestycjach w kraju. Tak było ze sprzętem do budowy podziemnych konstrukcji, który został zakupione specjalnie do likwidacji skutków awarii, a po jego oczyszczeniu był przez wiele lat wykorzystywany do budowy kijowskiego metra.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za merytoryczny komentarz :) Próbuję jeszcze ustalić, w jakim piśmie opublikowali ten artykuł, gdyż mam niestety tylko ten wycinek, a przeszukiwanie pełnotekstowe w bibliotekach cyfrowych nie daje rezultatu.

      Usuń

Jeśli znajdziesz błąd lub chcesz podzielić się opinią, zapraszam!

[komentarz ukaże się po zatwierdzeniu przez administratora - treści reklamowe i SPAM nie będą publikowane!]