Przeglądając numery Ilustrowanego Kuriera Codziennego, udostępnione przez Małopolską Bibliotekę Cyfrową, trafiłem na historię zegarka, przynoszącego śmierć kolejnym właścicielom. Historia jest opisana w numerze 2 z 2 stycznia 1932 r.:
Podczas lektury tego krótkiego artykułu początkowo pomyślałem o jakiejś truciźnie, znajdującej się na powierzchni zegarka lub aplikowanej przez specjalny mechanizm wstrzykujący, umieszczony wewnątrz, jednak gdy objawem okazał się wrzód w miejscu noszenia zegarka, sprawa stała się jasna. Od razu przypomniałem sobie historię Henriego Becquerela, który nosił fiolkę z radem w kieszeni kamizelki, czego skutkiem była jątrząca rana, a finalnie - śmierć uczonego. Również Maria Skłodowska-Curie i jej mąż Piotr cierpieli na oparzenia radiacyjne, wywołane promieniowaniem radu, przy czym Piotr celowo eksperymentował z działaniem radu na własną skórę, przywiązując sobie do ręki fiolkę z radem (!).
Wracając do historii z zegarkiem, w powyższym artykule widzę kilka nieścisłości i luk wymagających wyjaśnienia. Po pierwsze, legenda o śmiercionośnym zegarku miała istnieć jeszcze w ubiegłym stuleciu, czyli w XIX wieku. Otóż rad został odkryty pod sam koniec XIX w. (1898), po długich wysiłkach, wymagających przerobienia 2 ton rudy uranowej, aby uzyskać zaledwie 0,1 g radu. Jeszcze 10 lat po odkryciu radu jego uzyskanie było bardzo pracochłonne z uwagi na wspomniane niskie stężenie w rudzie uranowej [
LINK]. Nie zmieniło się to przez następne dekady i rad był pierwiastkiem bardzo drogim - aby kupić 1 gram dla warszawskiego Instytutu Radowego, Maria Skłodowska-Curie potrzebowała 100 tys. dolarów, równowartość obecnych 20 mln dolarów [
LINK]. W tym celu przeprowadziła zbiórkę wśród Polonii amerykańskiej, dawała też wykłady i odczyty. Trudno zatem wierzyć, aby wkrótce po odkryciu tego pierwiastka ktoś zdobył nawet niewielką jego ilość i użył do celów skrytobójczych. Drugą kwestią jest brak świadomości zagrożenia powodowanego przez rad. Radowa farba świecąca była stosowana od I wojny światowej aż do końca lat 20., kiedy sprawa pracownic fabryki zegarków, tzw.
radium girls, znalazła finał w sądzie (1925-1929). Dopiero wówczas radowe szaleństwo zaczęło trochę słabnąć, przedtem radu używano beztrosko do malowania numerów domów, zabawek, strojów itp. Możliwe że właśnie wówczas, po doniesieniach prasowych o straszliwym cierpieniu "radowych dziewczyn", których szczęki po prostu się rozpadały, ktoś wpadł na pomysł użycia radu do skrytobójstwa.
Trzecia kwestia to zachowanie sprzedawcy, który za zegarek zażądał, jak rozumiem, niskiej kwoty 100 lirów, po czym w ostatniej chwili poprosił nabywcę o wizytówkę i wkrótce napisał ostrzegawczy list wraz z czekiem zwracającym pieniądze. Wyrzuty sumienia? Historia opowiedziana w liście przedstawia zegarek jako skuteczne narzędzie dyskretnego mordu, pozwalającego: przejąć firmę (młoda żona bogatego kupca), wyeliminować konkurencję (malarz zazdrosny o sławę kolegi po fachu) czy przyspieszyć nabycie spadku (majętna staruszka). Trzy kolejne przypadki (łącznie było ich 6) nie zostały już opowiedziane, siódmym zaś miał być obecny właściciel zegarka. Trochę mi ta cyfra nie pasuje, pamiętajmy, że liczba 7 była uważana za magiczną i chętnie pojawia się w baśniach, legendach, przypowieściach i przysłowiach.
Następna kwestia to umieszczenie małego cylinderka z kryształkiem radu (lub raczej jego soli, pewnie chlorku) w mechanizmie zegarka i to w taki sposób, by nie przeszkadzał w pracy mechanizmu. Jak wiadomo, mechanizm zegarka jest ciasno upakowany i nie ma w nim za wiele miejsca na tego typu modyfikacje. Oczywiście na upartego w paru miejscach zmieści się naprawdę cienka tubka - poniżej przykładowy zegarek z lat 20. XX w.:
Ostatnia kwestia to aktywność radu umieszczonego we wspomnianej fiolce. Musiała być wystarczająca, aby wywołać nie tylko rumień popromienny, ale również poważne napromieniowanie głębszych tkanek, skutkujące chorobą popromienną lub nowotworem, a w efekcie, dość szybkim zgonem.
Przyjmijmy roboczo, że źródłem był niewielki objętościowo ładunek 6,66 mg radu (~6,66 mCi), stosowany w radioterapii kontaktowej (brachyterapii, wówczas zwanej curieterapią).
|
Kaseta na 50 igieł po 6,66 mg radu w Instytucie Radowym, 1936, zbiory NAC |
W tym przypadku moc dawki w odległości 1 cm od źródła wynosiła aż 0,4 Sv/h (pomijam absorpcję w deklu mechanizmu).
Taka moc dawki dawałaby po już 10 godzinach
dawkę śmiertelną LD50/30 (po napromieniowaniu całego ciała połowa ofiar umiera w ciągu miesiąca, jeśli nie zostanie podjęte leczenie). Wystarczyłby więc tylko jeden dzień noszenia tego zegarka, aby otrzymać dawkę śmiertelną, a zakładam, że zegarek był noszony przez wiele dni, zanim pojawił się rumień. Promieniowanie wydobywające się z zegarka było częściowo osłabiane przez dekiel, czyli składało się w większości z twardej emisji gamma, silniej penetrującej tkanki i czyniącej poważne szkody wewnątrz organizmu (tzw. dawka Hp(10), mierzona 10 mm w tkance), w przeciwieństwie do emisji niskoenergetycznej, składającej się na tzw. dawkę Hs(0,07), zwaną też dawką na skórę.
Zegarki kieszonkowe noszono zwykle w specjalnej kieszonce kamizelki, zatem najbardziej narażone byłyby narządy jamy brzusznej, ewentualnie klatki piersiowej.
|
Wincenty Witos (pośrodku) podczas procesu brzeskiego (1931-1932), widoczny łańcuszek od zegarka. Fot. Ilustrowany Kurier Codzienny, zbiory NAC. |
Przy dłuższym noszeniu mogło dojść do równomiernego napromieniowania całej lewej połowy ciała i powstania
choroby popromiennej - najpierw subklinicznej (osłabienie, zmiany we krwi), następnie hematologicznej (niedokrwistość, obniżenie odporności), a wreszcie jelitowej (uszkodzenia przewodu pokarmowego, biegunki, zaburzenia gospodarki wodnej). Z uwagi na stopniowe narastanie dawki, a także przerwy w napromieniowaniu (zegarka kieszonkowego nie nosi się całą dobę), dające czas na regenerację, raczej nie doszło do kolejnego etapu - mózgowego - choroby popromiennej. Tym niemniej bohater naszego artykułu był w stanie określonym jako "bardzo poważny", z niepewnymi rokowaniami na przeżycie. Pamiętajmy, że wówczas choroba popromienna była praktycznie nieznana, choć szkodliwe skutki promieniowania jonizującego były już opisywane. Dotyczyły jednak głównie naukowców oraz lekarzy rentgenologów. Przykładem może być
Clarence Madison Dally, asystent Thomasa Edisona, który na skutek długotrwałego narażenia na promieniowanie rentgenowskie doznał owrzodzeń dłoni, które przyczyniły się do jego śmierci:
W którymś z przedwojennych czasopism (IKC lub Światowid) widziałem podobne fotografie palców lekarza pracującego przy RTG, ilustrujące artykuł poświęcony zagrożeniom wywołanym promieniowaniem. Nadal jednak do końca nie znano mechanizmu działania promieniowania na organizm człowieka, choć już wykorzystywano rad w leczeniu nowotworów, niekiedy niezbyt umiejętnie, powodując więcej szkody niż pożytku.
***
Podsumowując, artykuł mógł zostać całkowicie zmyślony, szczególnie że "Asgir", nazwisko tego "znanego angielskiego podróżnika i kolekcjonera", zupełnie nie pojawia się w zasobach internetu, nawet włoskojęzycznego, brak tam też wzmianek o samej sprawie. Nie udało mi się również znaleźć kontynuacji historii w kolejnych numerach IKC. Opowieść ma też wiele luk, nawet jeśli przyjmiemy, że była prawdziwa, to nasuwają się następujące pytania:
- skąd pochodził rad umieszczony w zegarku? (szpital? laboratorium? fabryka zegarów?)
- w jaki sposób ten zabójczy zegarek trafiał do kolejnych osób, i to zawsze akurat takich, w których śmierci ktoś miał interes? Czyżby kupiec sprzedawał zegarek kolejnym zabójcom, a po wykonaniu zadania zegarek wracał do sklepu?
- czemu nikt się nie zainteresował śmiercią kolejnych ofiar? Zakładam, że objawy były podobne (oparzenia radiacyjne)
- jakie były losy ostatniej ofiary, czy udało się jej uratować życie?
- co ostatecznie stało się z zegarkiem? Czy został zabezpieczony jako dowód w sprawie, pozbawiony śmiercionośnego dodatku czy trafił z powrotem do obiegu kolekcjonerskiego?
Warto wspomnieć, że izotopy promieniotwórcze były później wielokrotnie stosowane do celów kryminalnych - niektóre przypadki opisano w recenzowanej przeze mnie książce
"Radioaktywni". Co najmniej jeden taki przypadek wydarzył się w Polsce - pracownik naukowy chciał zabić swoją byłą partnerkę za pomocą roztworu kobaltu-60 [
LINK].
Jeżeli macie dodatkowe informacje dotyczące powyższej sprawy, znacie inne przypadki kryminalnego użycia izotopów lub chcecie zgłosić uwagi co do tekstu, dajcie znać w komentarzach!
***
Zachęcam też do wspierania bloga, zarówno pośrednio, poprzez zakup dozymetrów [
LINK], jak i bezpośrednio, przez Patronite lub BuyCoffeeTo