Blog o promieniowaniu jonizującym, dozymetrii i ochronie radiologicznej. Zwalcza mity związane ze zjawiskiem radioaktywności i przybliża wiedzę z zakresu fizyki jądrowej oraz źródeł promieniowania w naszym otoczeniu.
Ponieważ wpis o katastrofie Kysztymskiej [LINK] był dosyć długi, postanowiłem podzielić go na dwie części. W drugiej umieściłem wspomnienia pracowników zakładów "Majak", likwidatorów oraz mieszkańców Czelabińska-40 (obecnie Oziorsk). W nawiasach kwadratowych moje uwagi i uzupełnienia, nawiasy okrągłe pochodzą z oryginalnego tekstu.
Zabrali mi nowe buty!
„Tego dnia ja i moi towarzysze oglądaliśmy film w Derewiaszce, to jest nasz lokalny klub” – mówi jeden z pierwszych likwidatorów, Anatolij Wasiljewicz Dubrowski. „I w pewnym momencie usłyszeliśmy mocny ryk, nawet budynek zaczął się trząść Ale nie zwróciliśmy na to większej uwagi".
Już następnego dnia, był poniedziałek, 30 września, Anatolij Wasiljewicz jak zwykle poszedł do pracy. Ale autobus z robotnikami nie został wpuszczony za pierwszym razem przez punkt kontrolny.
"Kiedy w końcu nas przepuścili, wszyscy udali się na swoje miejsca, a nas, sześciu elektryków, od razu zabrano do budynku administracyjnego. Gdy tylko tam weszliśmy, wyszedł nam na spotkanie mężczyzna we wszystkim nowym i czystym: w nowych kombinezonach, nowe buty z kirzy [sztucznej skóry] i czapkę. To było dla nas zaskoczenie. W zakładzie nigdy nie widzieliśmy nikogo we wszystkim, co nowe” – mówi Anatolij Dubrowski.
Wszystkich sześciu elektryków przyjęto jako uzupełnienie [stanu osobowego likwidatorów]. Dostali gumowe kombinezony i cztery maski przeciwgazowe, a pozostali dwaj – płatkowe ["liepiestki"] maski oddechowe, podobne do masek medycznych. Anatolij Wasiljewicz i jego przyjaciel dostali te same maski.
Dozymetrysta, który spotkał się z pracownikami w budynku administracyjnym, wyprowadził ich na zewnątrz i ręką pokazał, co należy zrobić. "Musieliśmy chwycić za narzędzia - łopaty, łomy, kilofy - i wykopać krzaki, które rosły wzdłuż fontanny. Jednocześnie nikt nam nie wyjaśnił, jak mamy się zachować. Mówiono tylko, żebyśmy nie zdejmowali masek – powiedział Dubrowski.
Podczas pracy jeden z nich źle się poczuł i upadł. Szybko zdjęli mu maskę, aby mógł oddychać. Jak wspomina Dubrowski, najwyraźniej zatkał się jakiś zawór w masce i gdy ich przyjaciel poczuł się trochę lepiej, z powrotem założył maskę przeciwgazową i kontynuował pracę. Ale maski „płatki” niemal natychmiast przestały działać, więc mężczyźni już pracowali bez nich.
Po półtorej lub dwóch godzinach skończyli pracę i udali się na miejsce, gdzie czekał już na nich dozymetrysta, ten jednak nie pozwolił im się do siebie zbliżyć. Z odległości około 50 metrów krzyknął do mężczyzn, aby się zatrzymali, zmierzył za pomocą urządzenia poziom promieniowania i uciekł. Jak mówi Dubrowski, mężczyzna z urządzeniem najwyraźniej się przestraszył.
"Po 20-30 minutach przyjechał do nas wóz strażacki i zaczął nas obmywać zimną wodą z dyszy strażackiej, ciśnienie było bardzo duże. Myłem się jako ostatni. Mycie pleców jeszcze jakoś znosiłem, ale kiedy strumień zaczął uderzać w pierś, bolało tak bardzo, że prosiłem, żeby to wszystko przerwać. Pracowałem bez „płatka”…” – mówi Dubrowski.
Całkowite zmycie brudu nie było możliwe. Przy wyjściu z zakładu stanęli dozymetryści i wyganiali z powrotem do mycia wszystkich, którzy "świecili". Dubrowski i jego przyjaciel, który również pracował z maską, opuścili zakład dopiero późnym wieczorem i od razu udali się do stołówki. Ale przyjaciołom nie udało się zjeść obiadu. Tam też dosłownie wysłano ich do łaźni. Nawet w małym sklepie nie chcieli im sprzedać bochenka chleba i kefiru, bo „świecili”.
Dubrowski zdał sobie sprawę, że taka „brudna” osoba nie będzie nigdzie wpuszczona i poprosił współlokatora, aby poszedł do sklepu i kupił mu jedzenie. Czekając na niego, zasnąłem i przespałem całą noc, a następnego dnia prawie spóźniłem się do pracy. Ledwo zdążyłem na ostatni autobus. "Poszedłem do pracy w nowych skórzanych butach. Kosztowały wtedy mnóstwo pieniędzy. Kiedy skończyła się moja zmiana, wróciłem, a oni je zdjęli i wrzucili do kontenera, a zamiast tego dali mi buty robocze ”, mówi Anatolij Dubrowski.
Pracując przy fontannie, elektrycy otrzymali pięć dziennych norm narażenia na promieniowanie. Tę samą dawkę promieniowania otrzymali ci, którzy biegli w pobliżu budynku, w którym nastąpił wybuch. Według Dubrowskiego, aby znaleźć się na liście likwidatorów wypadku, trzeba było wówczas otrzymać 100 mikroroentgenów [100 µR = 1 µSv, bardzo mało, zważywszy na ówczesne, wysokie normy oraz sytuację awaryjną]. Ale oni, sześciu elektryków, nie otrzymali fotokaset, jak wcześniej nazywano przyrządy do pomiaru poziomu promieniowania [tzw. błona dozymetryczna, dawkomierz kliszowy], więc nie zostali od razu wpisani na listę uczestników likwidacji wypadku w zakładach Majak.
Już latem 1958 r. w miejscu, gdzie elektrycy wycinali krzaki, pracował spychacz, dla zabezpieczenia przed promieniowaniem cały obłożony ołowiem. Zdejmował i wywoził warstwę skażonej gleby, a w jej miejsce sypał warstwę czystej ziemi.
Ołowiany czołg
Michaił Kuleszow, ślusarz 6. kategorii, o wybuchu dowiedział się od kierownictwa, gdy przybył do pracy na drugą zmianę.
Został, podobnie jak wielu innych pracowników w tym czasie, wysłany do likwidacji skutków katastrofy. Kuleszow opancerzył ołowiem boki i podłogę ciągnika gąsienicowego Staliniec S-80.
"Już następnego dnia S-80, cały w ołowiu, pojechał na rozpoznanie miejsca wybuchu. Od budynku z dużym kominem do epicentrum było ok. 500 metrów, ale obciążony ołowiem spychacz jechał zaledwie 2 km/h. Gdy dotarł na miejsce, zwiadowca wyskoczył z kabiny, dokonał pomiarów i od razu wrócił. Całość zajęła około 2 godzin. Później mechanicy tym samym sposobem i w jak najkrótszym czasie zabezpieczyli ołowiem czołg T-34 i pojechali nim do samego epicentrum eksplozji.
Nasza brygada przystąpiła do prac likwidacyjnych w październiku. Musieliśmy upleść "bicz" z rur i węży i dostarczyć go w miejsce wybuchu, gdzie już pracowali wiertacze [narrator nie wspomina o przeznaczeniu tego "węża", najprawdopodobniej miał umożliwić wypompowanie wody ze zniszczonych pomieszczeń, a także doprowadzenie do nich elektryczności czy sprężonego powietrza do młotów pneumatycznych i innych narzędzi].
Prace renowacyjne w zakładzie rozpoczęły się w 1958 roku. Jak mówi Kuleszow, warunki pracy nie były najprzyjemniejsze: wszystkie pomieszczenia zostały zalane wodą. Budowniczowie przebili przejścia, a elektrycy zapewnili oświetlenie girlandami żarówek. W tak trudnych warunkach przyszło im pracować. Nie zabrakło też „przygód”.
"Pewnego dnia Michalski szedł po ciemku po ułożonych przez nas deskach i zabrudził sobie włosy. Czym żeśmy ich nie myli! I szamponami i mocnymi chemikaliami, ale nie udało się ich zdekontaminować" - mówi Kuleszow. "Nawet fryzjer odmówił ścięcia mu włosów. Z pomocą przyszedł przyjaciel i ogolił mu głowę. Zdarzyło się nawet, że ktoś spadł z desek i wpadł do tej skażonej wody”.
Dziadek zamalowany czarnym markerem
Ludmiła Smirnowa urodziła się po tym wypadku, w 1961 r. i do 18. roku życia mieszkała niedaleko Majaku. „W mieście nie rozmawiano o tym wypadku, tak jak nie było w zwyczaju rozmawiać o wielu innych zdarzeniach, które miały miejsce w tym czasie nie tylko w mieście, ale i w innych miejscach Związku Radzieckiego. Ale były różne incydentów, choć do tej pory się o tym nie mówi” – powiedziała córka likwidatora. Ojciec Ludmiły był jednym z tych, którzy pomogli uporać się ze skutkami wypadku Mayaka. Spłonął od promieniowania dosłownie dwa tygodnie po kolejnym takim „incydencie”, który miał miejsce znacznie później niż wydarzenia sprzed 60 lat. Faik (tak miał na imię ojciec Ludmiły Smirnowej) nawet nie powiedział rodzinie o tym, co działo się w fabryce. Rozmowy na ten temat były zabronione. Córka likwidatora wspomina, jak w przedszkolu nauczyciele przebrali wszystkie dzieci w inne ubrania i pilnie wywieźli wszystkich autobusem za miasto na cały dzień. "Nie myślałam o tym, co się dzieje i jaki to ma wpływ na zdrowie i środowisko. To było moje dzieciństwo, które tam miało miejsce i uważałam to za normę. Plusem było to, że nas, dzieci, wysłano na leczenie na południe" – mówi Ludmiła Smirnowa.
Nie ewakuowano mieszkańców „Sorokowki”, jak sami mieszkańcy nazywali swoje miasto od jego kodowej nazwy – Czelabińsk-40. Oznacza to, że w mieście nie powinno być masowej choroby popromiennej, a mimo to ludzie nadal umierali. Prawdziwej przyczyny śmierci nikt nigdy nie spisał, podano, że jest to dystonia wegetatywno-naczyniowa II stopnia lub nowotwór. Nawet w dokumentacji medycznej jej syna, urodzonego w 1988 roku, w opisie drzewa genealogicznego chorób dziedzicznych, dziadek jest zamalowany czarnym markerem i wskazano, że zmarł na raka.
***
„Potężna eksplozja była bardziej zaskakująca niż przerażająca” – wspomina były dyrektor oddziału Instytutu Biofizyki Uralu Południowego Eduard Lubczanski, który w tym czasie pracował jako młodszy lekarz w jednostce wojskowej. - Prace strzałowe niedaleko naszego pułku odbywały się regularnie, gdyż budowano nowy budynek fabryczny zakładów chemicznych. Jednak wieczorem zaczęły pojawiać się informacje od wojskowych pracowników budowlanych wracających z pracy w innych miejscach, że „coś tam eksplodowało i "dzwoniły" ubrania tych, którzy tam byli”. Kiedy wieczorem zapadł zmrok, przez okno zobaczyłem szkarłatny ślad w kierunku północno-wschodnim na ciemnoniebieskim gwiaździstym niebie. [LINK]
„Nie słyszałem samej eksplozji, ale wydawało mi się, że mnie oświeciła i wszystko, co było na moim stole, wyleciało przez okno na ulicę” – wspomina weteranka zakładów Majak Maria Żonkina, która pracowała jako ratownik medyczny w przedsiębiorstwie. - Wyszłam i spojrzałam - przed gabinetem zabiegowym nie było okien, dookoła było tylko szkło, wszystkie donice z kwiatami powypadały. Nikt nie rozumiał, co się stało. Na ulicy obok mnie przebiegł major z grupą żołnierzy i kazał wezwać trzy ambulanse dla ewentualnych ofiar. Samochody przyjechały, ale na szczęście nie było ofiar. Tylko jedna kobieta została ranna w rękę odłamkiem, a rama okienna spadła na głowę mężczyzny.
„Włączyłam urządzenie do pomiaru poziomu promieniowania i powiedziałam, że jest zepsute” – mówi weteranka Maria Żonkina. „Po prostu nie przyszło mi do głowy, że wskazówka może wybić się tak daleko poza skalę”. Krótko przed eksplozją przeszkolono nas, jak zachować się, gdyby Amerykanie zrzucili bombę atomową. Nie mieliśmy jednak pojęcia, że bez interwencji cudzoziemców może powstać niebezpieczeństwo.
***
„Moc dawki na terenie naszej jednostki wojskowej osiągnęła 6 rentgenów na godzinę (sto tysięcy razy więcej niż poziom bezpieczny dla człowieka – przyp. autora), a na terenie – 3 rentgeny na godzinę” [odpowiednio 60 i 30 mSv/h] – wspomina Eduard Ljubczanski. „Natychmiast przeniesiono cały personel wojskowy z ulicy do koszar i rozpoczęto pilne przygotowania do ewakuacji. Przy wejściu ustawiono wartowników. Ludziom wolno było opuszczać baraki tylko wtedy, gdy było to konieczne i bezwzględnie w zdejmowanych kaloszach. Tym, którzy w tym roku musieli zostać zdemobilizowani, pozwolono zabrać ze sobą tylko to, co spakowali przed wypadkiem. Wszystko inne zostało zniszczone.
Żołnierze przeszli do „czystej” części. Nie wpuszczono ich przez bramę, dopóki nie poszli do łaźni. Dekontaminację całego 600-osobowego personelu wojskowego zakończono dopiero rano.
„Kiedy nas ewakuowano, widzieliśmy, jak wywożono ostatnich więźniów ze skażonego obozu” – wspomina były lekarz wojskowy. - Na początku z obozu rozebrano ich do naga i biegli tak przez 150–200 metrów. Tam ich przywitano, przebrano, wsadzono do samochodu, a gdy był już pełny, zawieziono w bezpieczne miejsce. Nie musieliśmy tak biegać, ale kazali wszystkim się przebrać. [LINK].
***
Trudniejsze było przesiedlenie mieszkańców sąsiednich wsi. Technik projektowy Giennadij Sidorow twierdzi, że wielu całkowicie odmówiło opuszczenia domów.
„Komunikowaliśmy się z mieszkańcami, mierzyliśmy domy, prowadziliśmy ewidencję budynków w celu wyceny majątku, niszczyliśmy domy” – wspomina likwidator. - Zaczęliśmy w listopadzie pod Oziorskiem, a zakończyliśmy w obwodzie swierdłowskim – tam wysiedlono dwie wsie. Wtedy każdy mógł wybrać pieniądze lub dom w specjalnie zorganizowanych dla przesiedleńców sowchozach [państwowych gospodarstwach rolnych]. Oczywiście nie ufano nam, zastanawiano się, czy nie oszukamy. Były też groźby, rzucili się na nas z bronią, z siekierą i prawie nas zabili. Wszystko dlatego, że ludzie nie rozumieli, dlaczego ich wysiedlano. A nam zakazano składania jakichkolwiek wyjaśnień. Pamiętam, jak z domu wyszedł silny dziadek z długą siwą brodą i powiedział: „Synu, dlaczego chcesz mnie wyrzucić, cała moja rodzina leży tu, na cmentarzu”. Wyjaśniłem, że jest tu niezdrowo. Nie uwierzył i powiedział, że rzekomo znaleziono tu uran.
Wydobycie uranu jest jednym z najpopularniejszych wyjaśnień przesiedleń na dużą skalę. Ludzie nie widzieli promieniowania, nie odczuwali go, więc niebezpieczeństwo wydawało się odległe. Dlatego pomimo zakazów mieszkańcy skażonych terenów spokojnie kontynuowali zbiory zbóż, łowienie ryb i picie skażonego mleka.
Według Giennadija Sidorowa najtrudniej było patrzeć, jak odbiera się ludziom plony i zwierzęta gospodarskie. Po dokładnych kontrolach, jeśli produkty i zwierzęta były zbyt skażone, były niszczone.„Ludzie nie chcieli wyjeżdżać bez zwierząt gospodarskich” – mówi biofizyk Eduard Ljubczanski. „Zgodzili się na przeprowadzkę dopiero, gdy zobaczyli, że bydło zaczęło padać. Wymierały zwierzęta pasące się na polach na świeżym powietrzu. Otrzymali znacznie wyższą dawkę promieniowania, a zwierzęta rozwinęły ostrą chorobę popromienną. Ich mleko było niebezpieczne dla ludzi. Dlatego w przesiedlanych wioskach zabijano krowy i kozy, aby ich nie jedzono i nie pito ich mleka. Z powodu długotrwałego przebywania na ulicach chłopi z niektórych wiosek przesiedlonych półtora tygodnia po eksplozji zaczęli wykazywać oznaki choroby popromiennej. „Wiedzieli, że muszą się ukryć, że nie muszą wychodzić. Ale trzeba nakarmić bydło. A ludzie otrzymali więcej dawek promieniowania” – wyjaśnia biofizyk. Z relacji mieszkańców wynika, że w zbiornikach znajdujących się w pobliżu elektrowni zdechły wszystkie ryby, które po eksplozji wypłynęły brzuchem do góry.
„Lekcja "Majaka" pomogła w jakiś sposób Czarnobylowi po awarii w elektrowni jądrowej” – mówi Ljubczanski. „Właśnie wtedy dział biofizyki wymyślił głęboką orkę ziemi, dzięki czemu jej aktywność zmieniła się o rząd wielkości.
Wraz z wysiedleniami aktywnie prowadzono likwidację skutków wybuchu radioaktywnego na terenach zaludnionych i w zakładach chemicznych. W pracę zaangażowali się wszyscy, którzy tylko mogli. Pracownikom zakładów pomagały tysiące żołnierzy, więźniów i cywilów.
„Na terytorium przedsiębiorstwa spadło 18 milionów Ci substancji czynnych” [spośród łącznego opadu 20 Ci] – mówi Eduard Ljubczanski. - Naturalnie, trzeba było go wyczyścić. To była niebezpieczna praca, jeśli nie przestrzegało się zasad. W budowie nowego zakładu na skażonym terenie uczestniczyły zarówno wojskowe jednostki budowlane, jak i więźniowie. Ale do pewnej dawki - 20-25 rentgenów [0,2-0,25 Sv]. Jeżeli była wyższa, to ludzi wywożono. Zasadę tę zastosowano później w Czarnobylu.
Codziennie od likwidatorów pobierano krew w celu określenia stopnia uszkodzeń popromiennych.
***
„Nie wiedzieliśmy, co się dzieje” – mówi likwidatorka Nina Georgiewna. — W wieku 18 lat dostałam pracę jako tokarz w zakładach chemicznych. W chwili wybuchu byłam w pracy. Natychmiast załadowano nas do autobusów i zawieziono do miasta. Prace [w zakładzie - przyp. red.] wznowiono po około tygodniu. I od razu zmienił się harmonogram: pracowaliśmy 30 minut, a potem zeszliśmy na dwie godziny do piwnicy, gdzie nam zorganizowano coś w rodzaju siłowni (ros. sportzal). Kilka razy zmuszali mnie do zmiany ubrania - ciągle mnie sprawdzali. Przy wyjściu z warsztatu, przy wejściu. Ubrania ciągle "brzęczały". Wydawana odzież robocza była w kolorze niebieskim, ale zanim wróciłeś do domu, stała się brązowa. A dozymetryści przyszli do domu, żeby zmierzyć. U nas wszystko "świeciło". Zmieniliśmy pościel, ale nic to nie dało. Bo dozymetryści odjeżdżają, ale u nas ciągle wszystko „dzwoni”. Sprawdzili zarówno chodniki, jak i domy. Pamiętam, jak szmatami myliśmy chodnik wokół pobliskiej szkoły. Nie mieliśmy dość wiader, więc wszyscy sąsiedzi przynosili wiadra z wodą i pomagali myć.
Pracownicy zakładów chemicznych musieli widzieć napromieniowanych ludzi jeszcze przed wypadkiem w 1957 roku. Według niektórych raportów od chwili założenia przedsiębiorstwa niebezpieczne dawki otrzymało ponad trzy tysiące pracowników. „Niektórzy mieli oparzenia, które się nie goiły” – mówi Maria Żonkina. - Pacjenci zostali wysłani do moskiewskiej kliniki. Po mieście jeździły nawet samochody, podlewając drogi nadmanganianem potasu. Jesteśmy przyzwyczajeni do ochrony siebie, a dzieci uczono, aby nie podnosić niczego z ziemi.
Osoby skażone kierowano z punktu kontrolnego do ośrodka medycznego, gdzie odkażano ich nadmanganianem potasu [silny utleniacz], kwasem szczawiowym [rozpuszcza zewnętrzną warstwę naskórka] i amoniakiem [neutralizuje kwas], a następnie kierowano pod prysznic. Jeżeli zanieczyszczenie pozostało, pracownika przenoszono na trzy dni do „czystych” warunków. [takie metody odkażania mogą się wydawać dość radykalne, ale jeden z polskich podręczników ochrony radiologicznej zalecał, by palec skażony plutonem włożyć na krótką chwilę do... kwasu azotowego i zaraz potem spłukać dużą ilością wody]
***
Według lokalnych mieszkańców w prace zaangażowane były nawet dzieci, które musiały zakopywać na polach plony skażone promieniowaniem.
„Wszystkie klasy naszej szkoły do 29 września brały udział w żniwach” – wspomina Raisa Nizamowna, mieszkanka Ruskiej Karabolki. – Byłam wtedy w pierwszej klasie. Ostatniego dnia wszyscy zostaliśmy wezwani z powrotem na pola. Widzieliśmy głębokie rowy. Tam bez wyjaśnienia powiedziano nam, że mamy zakopać całe plony. W drugiej klasie uczniowie zostali wysłani do sadzenia lasów na skażonym terenie. Przez dwa lata lekarze co miesiąc przychodzili do nas na pełne badanie. W piątej klasie moje wole wzrosło z powodu braku jodu. O tym, co wydarzyło się w zakładach Majak, dowiedzieliśmy się dopiero 40 lat później.
Inna mieszkanka wsi, Maria Kulikowa, w 1958 r. pracowała w leśnictwie Tiubuk i brała udział we wszystkich pracach sadzenia lasów. „O tym, co robimy, dowiedzieliśmy się dopiero w 1993 roku” – mówi Maria Kulikowa. - Zaraz po wypadku w Stowarzyszeniu Produkcyjnym Majak zaczęły się problemy zdrowotne: zaczęły mnie boleć nogi, wcześnie wypadły mi zęby.
„Wielu, którzy usunęli skutki wypadku, zginęło” – dzieli się z 74.ru inny rozmówca. — Nasz przyjaciel poszedł do technikum w Oziorsku i poszedł do pracy w zakładach chemicznych. Zmarł natychmiast po rozpoczęciu pracy w fabryce.
– Myślałeś o opuszczeniu miasta? – zapytaliśmy w odpowiedzi.
- Gdzie moglibyśmy iść?! – po prostu poskarżyła się. „Nikt nie wiedział, co się dzieje”. Urządzenie jest przykładane do ciała, dzwoni. Nie rozumiałam, co to dzwoniło. To nadal było tajne. A za ujawnienie tego groziło rozstrzelanie.
Żołnierze bali się pracować przy likwidacji. Kuszono ich nawet przejściem do cywila po wykonaniu zadania. Ostatecznie oficerowie własnym przykładem "pokazali", że promieniowanie nie zabija [przynajmniej nie od razu].
„W 1957 roku miałem 19 lat i służyłem w batalionie budowlanym. Wczesnym rankiem 30 września załadowano nas na ciężarówki i wywieziono – nie powiedziano nam, gdzie i dlaczego. Zawieźli mnie do miasta, które teraz nazywa się Oziorsk. Następnie nazywano go Czelabińsk-40 lub „Sorokowka”. Jednak wymawianie tej nazwy było surowo zabronione, kazano po prostu mówić „miasto” – wspominał później jeden z likwidatorów
„Nas, poborowych, wysyłano do najbardziej „brudnych” (skażonych – RP) miejsc. Uważano, że skoro jesteśmy tu tymczasowo, nie zdążymy przyjąć dużej dawki promieniowania. Ale nikt nie zmierzył, ile tam otrzymaliśmy. Z pracy do baraków zwalniano ich dopiero, gdy z nosa zaczęła płynąć krew” – mówi uczestnik wydarzeń.
„Mój mąż codziennie chodził do pracy - fabryka nadal działała, bez względu na wszystko. Kierownictwo zdecydowało: w żadnym z zakładów nie można zatrzymać produkcji, wystarczyło przeprowadzić samoczyszczenie. Trzeba było „wykuć tarczę nuklearną”, jak wtedy mówiono. Najpierw pracowali w fabrykach po trzy, cztery godziny, potem ogłosili: zrobiło się czyściej i można pracować sześć godzin”.
„Przeniesiono nas z Majaka i pozwolono nam opuścić miasto dopiero trzy miesiące po wypadku, kiedy wydano rozkaz zwolnienia wszystkich pracowników zakładu, którzy otrzymali dawkę promieniowania przekraczającą 250 rentgenów [2,5 Sv]. Dawkę 400 rentgenów [4 Sv] uznano za śmiertelną – wspomina uczestniczka wydarzeń [LINK].
Metlino to jedyna nieprzesiedlona wieś na terenie EURT. Mieszkają tu likwidatorzy, ich potomkowie oraz przesiedleńcy znad Tieczy.
„W dniu wypadku siedziałam w domu” – mówi mieszkanka miejscowości Ludmiła Morozowa. „Nagle cała chata gwałtownie się zatrząsła. Na niebie pojawiła się ogromna ciemna chmura. Sąsiednia wioska pokryta była czarnymi płatkami. Następnie wysłano mojego ojca i wielu lokalnych mieszkańców, aby wyeliminować konsekwencje. Całą wolną ziemię zaorano na głębokość pół metra. Wysiedlano ludzi ze wsi. Domy zostały zniszczone. Później cały dobytek i pozostałe odpady budowlane zakopano na specjalnych cmentarzach.” - Zdaniem emeryta władze nikomu nie wyjaśniły, co się stało.- „Ludzie do pracy likwidacyjnej chodzili w normalnych ubraniach” – wspomina Morozowa. „Wieczorami przyjaciele mojego ojca przychodzili do nas, aby umyć się w łaźni. Później wojsko za pomocą dozymetru zmierzyło tło promieniowania łaźni parowej. Następnie żołnierze nie tylko rozebrali łaźnię i ją wywieźli, ale także usunęli warstwę ziemi, na której stała.”[LINK]
Powyższy tekst został przetłumaczony automatyczne z późniejszą moją korektą - zasadniczo tłumacz Google radzi sobie dość dobrze z rosyjskim, aczkolwiek należy być czujnym, bo niekiedy potrafi zmienić sens zdania (głównie to, kto-kogo). Wyraz dozymetrysta (dozimietrist) uparcie jest tłumaczony jako dozymetr. Nie zawsze widzi też rodzaj podmiotu w zdaniu i Uczastnica to "uczestnik", choć powinna być "uczestniczka". Sam tekst może wydawać się trochę niegramotny, ale w taki sposób wypowiadają się osoby, których wspomnienia są cytowane w źródłowych artykułach.
Cytowane wspomnienia pozwalają zwrócić uwagę na kilka kwestii:
katastrofa kysztymska była swoistym poligonem dla przetestowania metod dekontaminacji terenu (zabudowanego i gruntów ornych) na masową skalę - zebrane doświadczenia będą powszechnie stosowane po katastrofie w Czarnobylu
skuteczne odkażenie powierzchni dróg, budynków czy ciała wymaga kombinacji metod mechanicznych i chemicznych, nieraz dość radykalnych (budynki szorowano szczotkami drucianymi, ludzi zmywano kwasem szczawiowym)
nie zawsze skuteczne odkażenie jest możliwe, wówczas pozostaje tylko odizolowanie skażonego obiektu - stąd burzenie budynków i zabijanie zwierząt, a następnie ich zakopywanie
służba dozymetryczna koncentrowała się głównie na pomiarach skażeń, zaś monitorowanie dawek przyjętych przez pracowników i likwidatorów nie zawsze było przeprowadzane
Mam świadomość, że cytowanie fragmenty wspomnień nie wyczerpują całości doświadczeń związanych z katastrofą w "Majaku", jak również nie zawsze są ścisłe. Zachęcam zatem do zamieszczania uwag i sprostowań w komentarzach!
Katastrofa ta miała miejsce w tajnych radzieckich zakładach przerobu paliwa jądrowego "Majak" (ros. latarnia morska), znajdujących się w miejscowości, która wielokrotnie zmieniała nazwę. W chwili powstania oznaczona była kryptonimem Baza-10, następnie w latach 1954-1966 nazywała się Czelabińsk-40, później w latach 1966-1994 Czelabińsk-65, zaś obecnie Oziorsk.
Było to tzw. miasto zamknięte, nieuwzględnione na mapach, zaś najbliższą "jawną" miejscowością był odległy o 8 km Kysztym, od którego katastrofa wzięła swą nazwę.
Miasta zamknięte nazywano najczęściej od największego miasta w rejonie, dodając numer mający zmylić potencjalnych szpiegów, np. Tomsk-7 czy Krasnojarsk-45. W naszym przypadku takim miastem był Czelabińsk, ważny ośrodek przemysłu maszynowego (Czelabińska Fabryka Traktorów, Czelabińska Fabryka Zegarków), leżący 75 km w linii prostej na południowy wschód od "Czelabińska-40", czyli dzisiejszego Oziorska.
Zakłady "Majak" - początkowo jako Fabryka nr 817 - powstały na mocy dekretu z 9 kwietnia 1945 r. O lokalizacji zadecydowała odległość od granic państwa oraz obecność licznych jezior, zapewniających wodę chłodzącą dla reaktorów i innych instalacji.
Budowę rozpoczęto w listopadzie 1945 r. siłami więźniów gułagów oraz wyzwolonych z niemieckich obozów jenieckich żołnierzy Armii Czerwonej, a już w czerwcu 1948 r. uruchomiono pierwszy reaktor jądrowy A-1 ("Annuszka"). W styczniu 1949 r. uruchomiono zakład radiochemiczny do separacji plutonu, zaś miesiąc później zakład chemiczno-hutniczy do produkcji ładunków nuklearnych. Wkrótce zaczęto tam wytwarzać również źródła promieniowania dla przemysłu oraz paliwo jądrowe do reaktorów.
Zakłady budowano w ogromnym pośpiechu, nie mając opracowanych (lub ukradzionych metodą "inżynierii odwrotnej") odpowiednich technologii. Przykładowo, uszczelki zaworów wykonano z filcu, ulegającego korozji w kontakcie z radioizotopami, zaś soczewki wizjerów były ze zwykłego szkła.
Działalność zakładów "Majak" generowała duże ilości odpadów promieniotwórczych. Co z nimi robiono? Średnio- i niskoaktywne początkowo (1949-1951) wylewano do rzeki Tieczy, powodując silne skażenie jej wód oraz narażenie okolicznych mieszkańców.
Według szacunków z 1956 r. wylano tam łącznie 76 mln m3 ścieków o aktywności 2,8 MCi - przypominam, że 1 Ci to 3 700 000 000 Bq, a tu mamy 2,8 miliona Ci! Dla porównania aktywność opadu radioaktywnego po katastrofie w Czarnobylu szacuje się na 27 MCi [LINK].
Następnie, gdy zauważono zwiększoną umieralność okolicznych mieszkańców oraz niekorzystny wpływ na florę i faunę rzeki, odpady zaczęto odprowadzać do bezodpływowego jeziora Karaczaj, gdzie łącznie zgromadzono aktywność rzędu 150 MCi.
Jezioro to wkrótce zaczęło wysychać, a wiatr rozwiewał nagromadzone radioaktywne pyły po okolicy. Aby być obiektywnym, warto przypomnieć, że takie pozbywanie się odpadów radioaktywnych było wówczas powszechne. W tym samym czasie Amerykanie wypuszczali radioaktywne ścieki z zakładów w Hanford bezpośrednio do rzeki Columbia [LINK]. Temat szerzej został opisany (równolegle z "Majakiem") przez Kate Brown w książce "Plutopia".
Oprócz odpadów płynnych zakłady "Majak", na skutek braku odpowiednich filtrów, wypuszczały do atmosfery opary i aerozole jodu-131 oraz argon-41, wykrywane w promieniu 70 km od obiektu.
***
Przejdźmy teraz do sedna katastrofy z 1957 r. Odpady wysokoaktywne przechowywano w specjalnych zbiornikach z betonu i stali. Zbudowano je w 1953 roku, po zaprzestaniu wylewania ścieków do jeziora. Zbiornik taki był umieszczonym w wykopie betonowym cylindrem o średnicy 18-20 m, wysokości 10-12 m i grubości ścian 1 m. Wewnątrz mieściły się stalowe cylindry (20 szt.), stanowiące właściwe zbiorniki. Całość przykryto kratownicami, rozchodzącymi się promieniście od położonego pośrodku metalowego walca średnicy 1,5 m. Nad kratownicami wylano betonową kopułę o grubości ok. 1 m, a następnie zasypano warstwę ziemi grubości 2 m, dla kamuflażu porośniętą murawą.
Schemat pojedynczego zbiornika, z prawej instalacja chłodząca [LINK]
Jak widać, zbiornik był bardzo solidny, a o jego projektowanej wytrzymałości świadczy dialog kierownika budowy A.A. Kazutowa z głównym inżynierem V.A. Saprykinem podczas budowy obiektów:
Pamiętam spotkanie, podczas którego główny inżynier Wasilij Saprykin przyszedł na inspekcję magazynu. Był dzień, słońce mocno grzało. Zapytał mnie uśmiechając się:
Wasilij Andriejewicz roześmiał się żartem, po czym powiedział w zamyśleniu i, jak mi się wydawało, z lekkim niepokojem:
„Kto wie, jakiej mocy potrzeba, aby to zniszczyć?” [LINK]
Wszystko ładnie wyglądało, ale tylko w teorii. Rzeczywistość nastrajała mniej optymistycznie. Betonowy pojemnik ze stalowymi zbiornikami położony był poniżej poziomu wód gruntowych, które go regularnie zalewały, a w betonie pojawiały się pęknięcia. Stalowe cylindry co i rusz wynurzały się z wody chłodzącej, ulegały deformacjom, a nawet przeciekały, uwalniając radioizotopy do wnętrza betonowej obudowy. Czujniki poziomu wody i temperatury psuły się, a ponieważ przewody przechodziły przez strefę aktywną, zatem naprawa narażała obsługę na wysokie dawki promieniowania.
Wkrótce miało mieć to fatalne skutki. W zbiorniku nr 14 o pojemności 300 m3 pierwotnie przechowywano 250 m3 płynnych odpadów wysokoaktywnych, zawierających cez-137, stront-90, cer-144, cyrkon-95, niob-95, ruten-106. Ponieważ zachodzące w odpadach reakcje jądrowe wydzielały duże ilości ciepła, wszystkie zbiorniki miały chłodzenie wodne, którego parametry (poziom, temperatura) były monitorowane przez odpowiednią aparaturę. Niestety instalacja chłodząca zbiornika nr 14 zaczęła przeciekać ponad rok wcześniej, więc ją odłączono i do chwili katastrofy pozostawała nieczynna (!).
Pozbawione chłodzenia odpady zaczęły wysychać - finalnie pozostało 70-80 ton suchej masy. Na ich powierzchni powstały silnie wybuchowe azotany i octany, a temperatura sięgnęła 350 st. C. Rano dyżurny technik zauważył tlący się dym nad magazynem i wysłał czterech pracowników - w maskach przeciwgazowych i z latarkami - do sprawdzenia zbiornika. Gęsty żółty dym uniemożliwiał jednak rozpoznanie sytuacji. Nie wiadomo, czy podjęto jakieś środki zaradcze. Kilka godzin później, o 16:22 czasu lokalnego przypadkowa iskra spowodowała eksplozję.
Poszczególne wersje wydarzeń różnią się szczegółami - główną zmienną jest czas, który upłynął od awarii chłodzenia do wybuchu oraz moment zauważenia usterki. Awarię wykryto rano lub na pół godziny albo 40 minut przed eksplozją. Technicy zeszli do magazynu odpadów, podejrzewali zwarcie w instalacji, ale nie mogli znaleźć usterki z powodu dymu i ostatecznie opuścili pomieszczenie [LINK].
W kwestii przyczyny samego wybuchu istnieje jeszcze jedna, odmienna teoria. Mówi ona o omyłkowym dodaniu roztworu szczawianu plutonu do pojemnika z azotanem plutonu, azotan spowodował gwałtowne utlenianie szczawianu, przegrzanie zbiornika i w efekcie eksplozję. W obu przypadkach był to wybuch chemiczny, a nie jądrowy, który w tych warunkach fizycznie nie byłby możliwy.
Siłę wybuchu oszacowano na 70-100 ton TNT. Podstawą do obliczeń była objętość krateru powstałego w wyniku eksplozji, także rozmiar zniszczeń: wybuch zerwał betonową pokrywę zbiornika o grubości 1 m i wadze 160 ton, odrzucając ją na odległość 25 m. Zerwane zostały również takie same pokrywy z dwóch sąsiednich zbiorników, ściany przesunęły się o 1 metr, a także uszkodzeniu uległy systemy chłodzące, co groziło kolejnymi eksplozjami.
Podmuch wybił szyby okienne w promieniu 3 km, a także wyrwał masywną stalową bramę zakładów. W pobliskim Kysztymie usłyszano wybuch, ale uznano, że to wysadzanie skał pod budowę kolejnych obiektów przemysłowych, gdyż w okolicy ciągle trwały prace budowlane. Ludzie byli bardziej zainteresowani rozgrywanym właśnie meczem piłki nożnej - sport w miastach zamkniętych był niezwykle popularny i pozwalał lepiej znosić trudną, odpowiedzialną pracę w warunkach ścisłej tajności i odosobnienia.
Wybuch uwolnił łącznie 20 MCi skażeń w postaci aerozoli ciekłych i stałych o następującym składzie:
Spośród nich 90% spadło w formie czarnego "deszczu" na terenie samego zakładu i okolicy (kilka przedsiębiorstw fabryki Majak, koszary, remiza strażacka, obóz pracy)dając aktywność powierzchniową rzędu 4000-150000 Ci/km2. Samo miasto Czelabińsk-40, celowo wybudowane od strony zawietrznej względem dominujących wiatrów, nie zostało pokryte opadem.
Pozostałe 10% skażeń uniosło się z miejsca eksplozji na wysokość 1-2 km i następnie, niesione wiatrem, opadły w odległości 300-350 km w kierunku północno-wschodnim. W ten sposób powstał Ślad Radioaktywny Wschodniego Uralu o długości 300 km i szerokości 5-10 km. Jego kształt ustabilizował się w ciągu pierwszego dnia po eksplozji, a następnie ulegał tylko niewielkim modyfikacjom wywołanym migracją izotopów w środowisku.
Autor: Jan Rieke, maps-for-free.com, NordNordWest, Historicair, Bourrichon, Insider, Kneiphof, CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=12132519
Poszczególne skażone obszary zamieszkiwało:
>100 Ci/km2 - 2100 osób
>2 Ci/km2 - powyżej 10000 osób
cała strefa, której granice przyjęto wedle 0,1 Ci/km2 - 270000 osób.
Sam Czelabińsk-40, choć ominął go niesiony wiatrem opad, to jednak został skażony wtórnie - skażenia przeniesiono na kołach samochodów i autobusów, przywożących pracowników do miasta, a także na odzieży i butach tych osób. Najsilniej skażona została centralna Al. Lenina, szczególnie od strony wjazdu z zakładów, a także ul. Szkolna, gdzie mieszkała dyrekcja. Wkrótce zakazano wjazdu do miasta, zaś pracowników wysiadających z autobusów przeprowadzano przez punkt kontrolny, gdzie prowadzono odkażanie obuwia i kontrolę dozymetryczną.
Akcja ratownicza była spóźniona, gdyż dyrektor Michaił Diemianowicz i wicedyrektor zakładów przebywali na delegacji służbowej w Moskwie. Po kilku godzinach udało się ich odnaleźć (na przedstawieniu w cyrku) i sprowadzić na miejsce. Do tego czasu oszołomieni ludzie chodzili po terenie fabryki, przyjmując ogromne dawki promieniowania. Mało kto wiedział, że w zakładach prowadzono prace z materiałami radioaktywnymi. Nie było też opracowanych procedur ani specjalistycznego sprzętu do użycia na wypadek katastrofy. Pracownicy stosowali kombinezony używane w przemyśle chemicznym, zaś więźniowie, budujący zakłady, jedynie zwykłe drelichy.
Po 6 godzinach dozymetryści zmierzyli poziom skażenia, ale tylko terenu i sprzętu, nie ludzi. Wybuch postawił na nogi okoliczne garnizony - podejrzewano sabotaż lub atak ze strony USA, wzmocniono więc straże na granicach strefy zamkniętej. Dopiero po 10 godzinach ewakuowano żołnierzy i pracowników, ale pozostawiono więźniów, którzy pracowali przy budowie licznych obiektów przemysłowych. Z powodu remontu stołówki więźniowie jedli na dworze, na improwizowanych stołach, z których rękami (!) zgarnęli radioaktywny pył.
Nikt nie wiedział, co robić. Rozważano porzucenie budowy zakładu radiochemicznego "Dubl-B" i przeniesienie go w inne miejsce, jednak koszty utopione tej inwestycji, a także opóźnienia, były za duże. Postanowiono więc odkazić teren zakładów, choć nie wiedziano jak to zrobić - była to przecież dopiero pierwsza tak poważna awaria. Ostatecznie zastosowano metody mechaniczne - szorowanie i zmywanie budynków, przekopywanie ziemi, by skażona znajdowała się na spodzie, zakopywanie skażonych przedmiotów, narzędzi i maszyn. Te same metody będą stosowane na masową skalę podczas likwidacji skutków katastrofy w Czarnobylu (1986)
Po 3 dniach moc dawki w Czelabińsku-40 wynosiła 4000-6000 µR/s (14,4-21,6 R/h = 0,14-0,21 Sv/h), na dachach 10000 µR/s (36 R/h = 0,36 Sv/h), zaś na krawędzi krateru 100000 µR/s (360 R/h = 3,6 Sv/h). Przypomnę, że dawka śmiertelna LD50/30 to 4,5 Sv, zaś poziom promieniowania tła w większości regionów świata waha się od 0,1 do 0,3 µSv/h.
W następnych dniach i tygodniach po wybuchu prowadzono szeroko zakrojone działania ratunkowe:
wysiedlono mieszkańców wsi w promieniu 22 km (1383 osoby) - cały ich dobytek zakopano, zaś przed wyjazdem nakazano zmienić odzież na nieskażoną (ewakuacja była spóźniona o 7-10 dni, gdyż najpierw kalkulowano jej opłacalność, w międzyczasie mieszkańcy przyjęli dawkę do 52 rem, czyli 0,52 Sv). Wywożonym nie udzielano żadnych informacji, mówiąc jedynie, że w tym miejscu jest "niezdrowo". Domy opuszczali niechętnie, szczególnie starsi ludzie.
odkażono teren zakładu i miasta, zdejmując łącznie 300.000 m3 wierzchniej warstwy gleby, którą zakopano na specjalnych składowiskach
skonfiskowano i zakopano 1308 ton zboża, 104 ton mięsa, 240 ton ziemniaków i 66,6 ton mleka
330 dni po katastrofie przesiedlono jeszcze 3860 osób z terenów, gdzie stężenie strontu-90 w glebie wynosiło 80 Ci/km2
700 dni po wypadku wysiedlono kolejne osoby, razem 12 763 mieszkańców z 23 osad.
ponieważ pracownicy, w obawie o zdrowie, rezygnowali z pracy i opuszczali Czelabińsk-40, władze oprócz akcji dekontaminacyjnej w mieście i zakładach, zaoferowali znacznie większe wynagrodzenie i bogaty program socjalny. W efekcie część osób powróciła do miasta, zgłaszając gotowość do pracy.
W latach 1958-1959 prowadzono prace mające na celu ograniczenie rozprzestrzeniania się skażeń ze strefy na tereny nieskażone:
burzono i zakopywano budynki wraz z pozostałym majątkiem, a następnie obsiewano teren sosnami
zaorywano grunty rolne, stosując głęboką orkę, zaś do pługów montowano przedpłużki, odcinające górną warstwę roli i przemieszczające na dno sąsiedniej bruzdy, co ograniczało powstawanie pyłu
wprowadzono system monitorowania skażeń produktów żywnościowych
zmieniono profil produkcji gospodarstw, a także ich strukturę:
przestawiono je na produkcję nasienną i hodowlaną (badania dowiodły, że w tkankach miękkich zwierząt akumulacja nuklidów jest mniejsza niż w żywności roślinnej)
zamiast licznych małych gospodarstw, trudnych do kontrolowania, zorganizowano wielkie kombinaty
ograniczano zasięg dystrybucji produktów rolnych do wykorzystania na terenie strefy oraz miasta Czelabińsk, oczywiście po kontroli dozymetrycznej
Pod koniec 1959 roku na obszarze ograniczonym izolinią o początkowym stopniu skażenia strontu-90 wynoszącym 4 Ci/km² (około 700 km²) utworzono strefę ochrony sanitarnej z zakazem publicznego dostępu i jakiejkolwiek działalności gospodarczej. Za przestrzeganiem reżimu ograniczeń w strefie czuwała policja, kontrolę sanitarną nad sytuacją radiacyjną powierzono służbie sanitarno-epidemiologicznej (Rospotrebnadzor). Wzdłuż obwodu strefy ścisłej ochrony utworzono strefę nadzoru 5 km szerokości - był to taki margines bezpieczeństwa, zabezpieczający okoliczne tereny przed przenoszeniem radionuklidów poprzez erozję wietrzną, spływające wody i dzikie zwierzęta. Z gospodarki rybackiej wycofano także jeziora o łącznej powierzchni 3800 ha. Aktywność wszystkich radionuklidów emitujących promieniowanie beta w niektórych zbiornikach wodnych w części czołowej strefy osiągnęła 1000-10000 Bq/l.
W kwietniu 1967 roku początkowa część strefy ochrony sanitarnej została dodatkowo skażona w wyniku nawiewania radioaktywnych pyłów z brzegów wysychającego Jeziora Karaczajskiego. Skażenia objęły głównie obszary w kierunku wschodnim i północno-wschodnim od jeziora. Brzegi jeziora zabetonowano, zaś całkowite zasypywanie tego zbiornika wodnego, rozpoczęte w 1986 r. ukończono dopiero w 2015 r. Zorganizowano też monitoring skażeń, aby zapobiegać przedostawaniu się izotopów do wód gruntowych i innych jezior.
Od 1968 roku na terenie strefy ochrony sanitarnej utworzono Państwowy Rezerwat Przyrody Uralu Wschodniego. Obecnie strefę skażenia powstałą podczas wypadku w 1957 roku nazywa się śladem radioaktywnym Uralu Wschodniego (East Ural Radioactive Trace, EURT).
Autor: Ecodefense/Heinrich Boell Stiftung Russia/Slapovskaya/Nikulina, źródło - LINK
Opad radionuklidów na teren EURT nastąpił późną jesienią, kiedy większość roślinności weszła już w okres uśpienia, a proces dojrzewania młodych osobników u większości zwierząt dobiegł końca. Wpływ promieniowania jonizującego na środowisko naturalne zaczął się więc ujawniać dopiero wiosną 1958 roku. Na najbardziej skażonych obszarach zaobserwowano częściowe lub całkowite żółknięcie koron sosny oraz przerzedzenie koron brzozy. Do jesieni 1959 roku całkowicie wymarły sosny na obszarze o gęstości skażenia 6,3–7,4 MBq/m². Przy wyższym poziomie skażenia obumierały też korony brzóz. Skażenia spowodowały także śmierć niektórych roślin zielnych, części zwierząt stałocieplnych i zimnokrwistych, w tym organizmów glebowych. Następnie nastąpiła aktywna odbudowa szaty trawiastej, ale o zmodyfikowanym składzie - okazało się, że różne gatunki mają różną wrażliwość i zdolność przystosowywania się do życia w warunkach silnego promieniowania jonizującego. Regeneracji roślin zielnych sprzyjał wzrost nasłonecznienia i zmiana mikroklimatu gruntu ze względu na brak górnej warstwy lasu.
W rezerwacie od momentu jego powstania nastąpił wzrost różnorodności i liczebności dzikich zwierząt, co wynikało przede wszystkim z braku wpływu ludzi na siedlisko (łowiectwo, hodowla, pozyskiwanie drewna, obecność człowieka). To samo zjawisko jest obserwowane na terenie Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia, gdzie również powstał swoisty rezerwat przyrody. W rezerwacie rośnie też wiele rzadkich roślin, m.in.: lilia złotogłów, ostnica z gatunku Stipa dasyphylla, obuwik wielkopłatkowy, kruszczyk błotny, miodokwiat krzyżowy, jezierza morska, grzybienie północne. Przed katastrofą liczebność rzadkich roślin była 5–10 razy mniejsza.
Ponieważ odporność na promieniowanie jest zmienna w obrębie populacji danego gatunku, zatem na skażonym terenie przeżyły i rozmnożyły się tylko te osobniki, które miały wyższą wrodzoną radioodporność. Spowodowało to powstanie odrębnej populacji złożonej z osobników dobrze przystosowanych do życia w warunkach podwyższonego poziomu promieniowania. Jednocześnie migracja zwierząt oraz nawiewanie pyłków i nasion z nieskażonych terenów wzbogaciły pulę genową, niejako "rozcieńczając" geny osobników dotkniętych skutkami promieniowania.
Od 1980 roku, w wyniku całkowitego rozpadu krótkotrwałych radionuklidów, zaobserwowano zmniejszenie pochłoniętej dawki promieniowania jonizującego (rocznej) w porównaniu z pierwotną: dla korony sosny do 2000 razy, trawy do 300 razy, korony brzozy do 100 razy, u bezkręgowców do 10-30 razy. W wyniku rozpadu radioaktywnego izotopów zawartych w opadzie promieniotwórczym, obszar skażenia radioaktywnego rezerwatu maleje. Od katastrofy minęło już 66 lat, czyli mniej więcej 2 okresy półrozpadu strontu-90 (28 lat) i cezu-137 (30 lat). W środowisku zostało więc zaledwie 25% początkowej aktywności radioizotopów. Należy również pamiętać o migracji skażeń w głąb gleby wraz z deszczami i przykrywanie powierzchni ziemi coraz nowymi warstwami ściółki leśnej, co wpływa na ograniczenie poziomu promieniowania.
Zawarte w glebie skażenia dają o sobie znać podczas pożarów lasów w strefie EURT. Wówczas zawarte w drewnie izotopy są unoszone z dymem i wędrują wraz z masami powietrza na odległość ponad 10 km, co odnotowano m.in. w latach 1996, 2004 i 2008. Również tutaj widoczne jest podobieństwo do Strefy wokół Czarnobyla - o samych pożarach pisałem w 2020 r. [LINK]
***
Jakie dawki otrzymała ludność obszaru narażonego na opad promieniotwórczy z katastrofy kysztymskiej? Badaniami i długoterminową obserwacją lekarską objęto 30417 osób, zaś łącznie z mieszkańcami dorzecza Tieczy aż 80000 osób. Byli to urodzeni przed 1988 r. mieszkańcy (i ich potomkowie) przesiedlonych wiosek oraz 13 miejscowości, które nie zostały przesiedlone, a przylegały od wschodu i zachodu do izolinii poziomu skażeń 2 Ci/km2
urodzeni przed wypadkiem - 18000
potomkowie I i II pokolenia przesiedlonych - 9492
nieprzesiedleni - 3000
W ciągu 30 lat wstrzymano obserwację 19% spośród tych osób z uwagi na migrację.
dzieci mające 2-7 lat w w chwili wypadku, przesiedlone w ciągu pierwszych 7-14 dni
dzieci w wieku 1-2 lat, nieprzesiedlone albo przesiedlone później
Nie stwierdzono znaczących, wykrywalnych statystycznie odchyleń w stanie zdrowia wśród populacji pozostałej części terytorium EURT. Skuteczna dawka zewnętrznego promieniowania gamma była znacząca jedynie przez kilka miesięcy po wypadku. Większą wagę miało wewnętrzne narażenie na promieniowanie beta z zaabsorbowanych izotopów strontu-90 (narządy krytyczne: kości i czerwony szpik kostny) oraz ceru-144 (narządy krytyczne: przewód pokarmowy i płuca). W ciągu 30 lat skumulowana dawka skuteczna dla mieszkańców nieprzesiedlonych, mieszkających w pobliżu granic strefy, wynosiła średnio 1,2 cSv = 12 mSv (dawka równoważna dla szpiku czerwonego wynosiła około 2,5 cSv = 25 mSv, dla kości – około 8 cSv = 80 mSv).
Laboratorium epidemiologiczne Uralskiego Naukowo-Praktycznego Centrum Medycyny Radiacyjnej bada wpływ przewlekłego promieniowania na zdrowie mieszkańców Południowego Uralu i ich potomków. Kierownik laboratorium, Ludmiła Krestinina, stwierdziła, że ryzyko zachorowania na raka w rejonie rozprzestrzeniania się chmury radioaktywnej oraz nad brzegami rzeki Tieczy jest o 2,5% wyższe niż w przypadku osób, które nie były narażone na dodatkowe promieniowanie. Zauważyła również, że 92% dawki zostało przyjęte przez ludzi w ciągu pierwszych dwóch lat, a obecnie większość terytoriów śladu radiacyjnego Uralu Wschodniego jest bezpieczna, a nawet otwarta na działalność gospodarczą. Jednak główny onkolog obwodu czelabińskiego Andrei Vazhenin twierdzi, że raka wywołuje nie tyle promieniowanie, ile palenie i alkohol, a także przemysł ciężki regionu [LINK]. Dodałbym tu jeszcze problemy psychiczne związane z ewakuacją lub jej brakiem i świadomością obecności niewidocznego zagrożenia, jakim jest promieniowanie jonizujące.
***
Katastrofę próbowano zatuszować od samego początku. Początkowo wprowadzono blokadę informacyjną i jeszcze ściślej odizolowano Czelabińsk-40 od otoczenia. Nie dało się jednak ukryć słupa dymu i pyłu o wysokości kilometra, który przez wiele godzin migotał w kolorze pomarańczowo-czerwonym niczym zorza polarna. Ludzie dyskutowali i wymieniali między sobą różne pogłoski. Milczenie władz jedni przyjmowali za dobrą monetę ("Partia milczy, zatem nic groźnego się nie stało"), inni spekulowali o ataku ze strony USA. Lokalna prasa musiała więc w końcu coś powiedzieć - 6 października 1957 roku w gazecie Czelabińsk Robotniczy ukazała się następująca notatka:
W ubiegły niedzielny wieczór... wielu mieszkańców Czelabińska zaobserwowało szczególny blask na rozgwieżdżonym niebie. Ten blask, dość rzadki na naszych szerokościach geograficznych, miał wszelkie oznaki zorzy polarnej. Intensywna czerwona poświata, czasami zmieniająca się w słabą różową i jasnoniebieską poświatę, początkowo pokrywała znaczną część południowo-zachodniej i północno-wschodniej powierzchni nieba. Około godziny 11 można było ją zaobserwować w kierunku północno-zachodnim... Na tle nieba, które w ostatniej fazie zorzy miało kierunek południkowy, pojawiły się stosunkowo duże kolorowe obszary i czasami spokojne pasy. Badanie natury zorzy rozpoczęte przez Łomonosowa, trwa do dziś. Współczesna nauka potwierdziła główną tezę Łomonosowa, że zorza polarna pojawia się w górnych warstwach atmosfery w wyniku wyładowań elektrycznych... Zorze... będzie można w przyszłości obserwować na szerokościach południowych Uralu.
Nie wiem kogo mógł przekonać taki wpis, na pewno nie fizyków zatrudnionych w zakładach ani nawet pracowników średniego szczebla, którzy widzieli zmywanie domów i ulic, zrywanie ziemi oraz kontrole dozymetryczne w mieszkaniach, zmienianie odzieży i obuwia etc.
Całkowite utajnienie nie było możliwe ze względu na duży obszar skażenia oraz zaangażowanie znacznej liczby osób w akcję dekontaminacyjną i przesiedlenia. Ci ludzie następnie rozproszyli się po całym kraju, a choć byli zobowiązywani do zachowania tajemnicy, to żaden system, nawet radziecki, nie jest w 100% szczelny. Atmosfera tajności i wszechobecnej inwigilacji dodatkowo potęguje tylko skalę plotek, czego doskonałym przykładem była sytuacja w Polsce po katastrofie w Czarnobylu, oczywiście toutes proportions gardees. Do tego tematu wrócę w drugiej części wpisu, która ukaże się niebawem.
Tak dużego wypadku jak katastrofa kysztymska nie dało się też ukryć za granicą, choć z uwagi na blokadę informacyjną wiadomości były bardzo nieścisłe. Pierwszą wzmiankę zamieściła 13 kwietnia 1958 roku duńska gazeta Berlingske Tudende. Twierdziła, że podczas sowieckich testów nuklearnych w marcu 1958 r. wydarzył się jakiś wypadek. Charakter wypadku nie był znany, ale w tej gazecie donoszono, że spowodował on opad radioaktywny w ZSRR i pobliskich państwach. Nieco później raport amerykańskiego Laboratorium Narodowego z siedzibą w Los Alamos sugerował, że w Związku Radzieckim rzekomo doszło do eksplozji nuklearnej podczas dużych ćwiczeń wojskowych. 20 lat później, w 1976 roku, biolog Żores Miedwiediew opublikował pierwszą krótką relację o wypadku na Uralu w angielskim czasopiśmie New Scientist, co wywołało wielki oddźwięk na Zachodzie. W 1979 r. Ż. Miedwiediew opublikował w USA książkę zatytułowaną „Katastrofa nuklearna na Uralu”, w której przedstawił pewne fakty dotyczące wypadku z 1957 r. Późniejsze dochodzenie działaczy organizacji antynuklearnej Critical Mass Energy Project wykazało, że CIA wiedziała o incydencie przed publikacją, ale przemilczała go. Według założyciela Critical Mass Ralpha Nadera było to spowodowane chęcią zapobieżenia protestom społecznym przeciwko amerykańskiemu przemysłowi jądrowemu. Atom miał być wówczas przestawiany tylko w pozytywnym świetle. Pamiętajmy, że katastrofa kysztymska miała miejsce wkrótce po odtajnieniu technologii nuklearnych (1955) i powstaniu atomistyki, czyli zastosowania energii jądrowej do celów pokojowych. Nie licząc pożaru brytyjskiego reaktora w Windscale (10 października 1957 r.) nie wystąpiły wówczas inne, poważne wypadki w instalacjach nuklearnych, które skutkowałyby skażeniem na dużym obszarze.
W 1980 roku ukazał się artykuł amerykańskich naukowców z Oak Ridge Nuclear Center zatytułowany „Analiza awarii nuklearnej w ZSRR w latach 1957-1958 i jej przyczyny”. Jej autorzy, specjaliści nuklearni D. Trabałka, L. Eisman i S. Auerbach, po raz pierwszy po Ż. Miedwiediewie uznali, że w ZSRR doszło do poważnej awarii radiacyjnej związanej z eksplozją odpadów radioaktywnych. Wśród analizowanych źródeł znalazły się mapy wykonane przed i po zdarzeniu, pokazujące zniknięcie nazw szeregu osad oraz budowę zbiorników i kanałów w dolnym biegu Tieczy. Opublikowano też statystyki dotyczące rybołówstwa w regionie.
W Związku Radzieckim fakt eksplozji w zakładach chemicznych Majak został po raz pierwszy potwierdzony w lipcu 1989 roku na posiedzeniu Rady Najwyższej ZSRR . Następnie odbyły się przesłuchania w tej sprawie na wspólnym posiedzeniu Komisji Ekologii i Komisji Zdrowia Rady Najwyższej ZSRR z uogólnionym raportem Pierwszego Zastępcy Ministra Energii Atomowej i Przemysłu ZSRR B.V. Nikipelova . W listopadzie 1989 roku międzynarodowa społeczność naukowa zapoznała się z danymi dotyczącymi przyczyn, charakterystyki i radioekologicznych skutków awarii podczas sympozjum Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej (MAEA). Na tym sympozjum specjaliści i naukowcy z zakładów chemicznych Mayak dokonali głównych prezentacji na temat wypadku. Jednocześnie nie zgłoszono ani wydarzeń z lat 1949-1956, ani rozległych obszarów bagien ze stojącą wodą skażoną radionuklidami, ani jeziora Karaczaj, ani skażonych osad. W 1989 r. zastępca dyrektora Instytutu Biofizyki, akademik Akademii Nauk ZSRR L.A. Buldakov stwierdził: „Od trzech lat stale i systematycznie monitorujemy stan zdrowia ludzi. Na szczęście nie udało się odnotować ani jednej formy choroby popromiennej ”.
***
Cenzura nie skończyła się wraz z upadkiem ZSRR. W lipcu 2011 r. administracja obwodu czelabińskiego wysłała zapytanie ofertowe na świadczenie usług, zawierające wymóg, aby pierwsze dziesięć linków wyszukiwarek Google i Yandex dla zapytań związanych z wypadkiem w "Majaku" i problemami środowiskowymi miejscowości Karabasz zawierało materiały zawierające „pozytywne lub neutralne oceny sytuacji ekologicznej w Czelabińsku i obwodzie czelabińskim". Przedstawiciele władz obwodu czelabińskiego skomentowali pojawienie się rozkazu koniecznością „pozbycia się narzuconego nieistotnego i nieprawdziwego wizerunku radiofobii …”, a także poinformował, że nie ma planów zniekształcania informacji o sytuacji ekologicznej w regionie. Specjaliści od optymalizacji wyszukiwarek uznali wybraną przez władze metodę za nieskuteczną, a wiosną 2012 roku administracja regionalna porzuciła tę metodę na rzecz bardziej tradycyjnych narzędzi, takich jak publikowanie reklam w czasopismach.
Warto też zwrócić uwagę na fakt, że pomnik poświęcony likwidatorom skutków katastrofy w 1957 r. wystawiony jest nie w Oziorsku, a w Kysztymie (lokalizacja - LINK), z którym przez lata ta katastrofa była wiązana:.