Blog o promieniowaniu jonizującym, dozymetrii i ochronie radiologicznej. Zwalcza mity związane ze zjawiskiem radioaktywności i przybliża wiedzę z zakresu fizyki jądrowej oraz źródeł promieniowania w naszym otoczeniu.
Irena Joliot-Curie (1897-1956) była starszą córką Marii
Skłodowskiej-Curie i Piotra Curie. W przeciwieństwie do młodszej siostry Ewy,
wzorem rodziców wybrała karierę naukową. Już jako siedemnastolatka wraz z matką
organizowała polową służbę rentgenologiczną na froncie I wojny światowej,
ofiarnie pracując przy prześwietleniach rannych żołnierzy i szkoląc personel
kolejnych placówek. Po wojnie zaś skończyła studia, zrobiła doktorat i rozpoczęła samodzielną pracę naukową. Do jej największych osiągnięć należy m.in.
odkrycie zjawiska sztucznej radioaktywności, dokonane wraz z mężem, Fryderykiem
Joliot, za które otrzymali w 1935 r. nagrodę Nobla. Innym ich sukcesem było sfotografowanie w komorze
mgłowej momentu tworzenia się pary elektron-pozyton oraz ustalenie dokładnej
masy neutronu.
Relacja Ireny i Marii była bardzo bliska, gdyż łączyły je nie tylko więzy krwi, ale też umiłowanie nauki. Stąd też często w zwyczajne
rozmowy matki z córką wplatało się omawianie np. osadzania polonu na niklu czy
innych kwestii laboratoryjnych. Odmiennie Ewa, mająca artystyczną duszę i
ceniąca światowe życie, która żartowała, że jako jedyna z rodziny nie otrzymała
nagrody Nobla. Była też jedyną, która zmarła z przyczyn naturalnych i w bardzo
sędziwym wieku - dożyła aż 103 lat.
Irena zaś, podobnie jak matka, zmarła na białaczkę, wywołaną
pracą przy wspomnianych polowych aparatach rentgenowskich podczas wojny. Wbrew
dawniejszym przypuszczeniom, przyczyną śmierci obojga uczonych nie był kontakt
z radem, ale długotrwałe naświetlanie znacznej powierzchni ciała
promieniowaniem rentgenowskim.
Swoje wspomnienia związane z matką Irena zawarła w książce
"Maria Curie - moja matka", która dopiero teraz została wydana w
całości w formie książkowej. Wydawcą jest Muzeum Marii Skłodowskiej-Curie we
współpracy z Musee Curie w Paryżu. Publikacja ta jest cenna z wielu względów, ja
chciałbym jednak zwrócić szczególną uwagę na fotografie. Otóż w książce
znalazły się, niedawno odnalezione w szufladzie paryskiego Instytutu Radowego,
kolorowe fotografie Marii i Ireny. Są to szklane negatywy, wykonane w 1909 r. najprawdopodobniej
w technice autochromu, pozwalające spojrzeć na Noblistkę bez dystansu, jaki
wprowadza czarno-biała fotografia. O tych
zdjęciach wspomniał Tomasz Pospieszny w "Zakochanej w nauce" [LINK],
niestety nie mogły zostać w tamtej pracy opublikowane. Na zdjęciach Maria nosi białą suknię, choć od śmierci Piotra w 1906 r. ubierała się wyłącznie w czerń. Nietypowy strój jest oznaką trwającego właśnie romansu z Paulem Langevinem, zaś naznaczona cierpieniem twarz o zapadniętych oczach pozwala sądzić, że zdjęcie wykonano później, w 1911 r., gdy romans został ujawniony i wywołał wściekłą nagonkę prasową na Marię.
Książka nie ma charakteru biografii Marii. Taki był zamysł
Autorki, podyktowany istnieniem dwóch innych dzieł - szczegółowej, choć
hagiograficznej biografii pióra Ewy, oraz napisanych przez Skłodowską wspomnień
o Piotrze Curie. Nie chcąc wyważać otwartych drzwi, Irena snuje swoją narrację w
formie zbioru impresji z czasów ich wspólnego życia. Siłą rzeczy najwcześniejsze
momenty opisane są dość szkicowo. Z tekstu emanuje silne poczucie
odpowiedzialności Ireny za matkę, szczególnie w późniejszych latach jej życia i
zadowolenie, że choć częściowo przyczyniła się do utrzymania jej w dobrej
kondycji. Tekst ma charakter wydania krytycznego, z przypisami, uściślającymi i
prostującymi niektóre informacje oraz zwięźle wyjaśniającymi naukowe zawiłości,
np. archaiczne nazwy izotopów.
Książkę tą trudno poddać recenzji, bo jakże recenzować
czyjeś osobiste wspomnienia o najbliższej osobie, spisane wiele lat ex post? Szczególnie,
że publikacja nie odbiła się tak szerokim echem, jak opublikowanejuż w 1937 r. dzieło Ewy. Należy więc do niej zgodnie z zamysłem Autorki i spróbować wczuć się w młodą naukowczynię, która pokierowała dzieło swej matki na nowe, nieznane tory.
Osobiście najbardziej zainteresowały mnie techniczne detale
pracy rentgenologicznej podczas wojny, zwłaszcza wobec niewydania po polsku
pracy Marii pt. Radiologia i wojna (tyt. oryg. "Le Radiologie et la guerre").
Może to jest następna pozycja, którą warto przybliżyć szerszej publiczności?
Wracając do samego tekstu dzieła, to jeśli czytaliśmy już
"Zakochaną w nauce", wiele cytatów źródłowych będzie się powtarzać i
lektura może sprowadzić się do wyszukiwania miejsc zawierających
"świeżą" treść. Stąd też polecam czytać "Marię Curie" albo
jako wstęp do obszerniejszej biografii, albo po pewnym czasie, dla
przypomnienia.
Jak dla mnie, książka ma jedną "wadę" - jest za
krótka. Całość liczy 94 strony z licznymi fotografiami, dużym stopniem pisma,
interlinią i marginesami, co oznacza praktycznie jeden wieczór lektury. Niedosyt jest zrozumiały, na szczęście łatwo można go zaspokoić innymi pozycjami traktującymi o Marii.
Przyrząd ten na pierwszy rzut oka wygląda jak mocno uproszczony Polaron Pripyat'. Obudowa sprawia wrażenie wytłaczanej z tych samych matryc, ten sam jest wyświetlacz, komora baterii, włącznik i miejsce na numer seryjny. Co ciekawe, z tym popularnym dozymetrem dzieli nawet oznaczenie kodowe RKS-20.03. Oczywiście jest też wiele różnic. Przede wszystkim brak przełączników na przednim panelu, który jest gładki, ma jedynie naklejkę z nazwą miernika. W miejscu włącznika jest plakietka z napisem "sbros" (zrzut = reset), odnosząca się do znajdującego się z lewej strony przycisku chwilowego. Z kolei z prawej, tam, gdzie w oryginale było gniazdo zasilacza zewnętrznego, jest dość toporny włącznik zasilania.
Na drugim krótszym boku, gdzie powinien być wyłącznik dźwięku i przycisk testu baterii, pozostawiono otwory w obudowie zaślepione dość niechlujnie, poniżej powierzchni obudowy. Klapka filtra odcinającego promieniowanie beta ma na krótszym boku "język"wchodzący w wycięcie obudowy, gdzie Polaronie jest zatrzask filtra. W prezentowanymi egzemplarzu jest tylko jeden licznik Geigera, oczywiście Jedynego Słusznego Typu.
Pytanie, czy przyrząd to wersja alpha, a nawet prealpha jednego z najlepszych radzieckich kieszonkowych radiometrów, czy też też produkt późniejszy, oszczędnościowa wersja, na co wskazywałoby wyjątkowo niechlujne wykonanie i zaślepienie niepotrzebnych otworów w obudowie. Jak do tej pory, spotkałem się z nim tylko na rosyjskim forum RHBZ.
"Zakochana w nauce" Tomasza Pospiesznego jest
drugim wydaniem pozycji "Nieskalana sławą. Życie i dzieło Marii
Skłodowskiej-Curie" z 2015 r., ale tak rozbudowanym, że można mówić o
niezależnym dziele. Książka powstała przy współpracy "Piękniejszej strony
nauki", projektu przywracającego pamięć o wkładzie kobiet w rozwój
nauki. Inna publikacja Autora traktuje o
Lise Meitner, wybitnej naukowczyni, która nie miała tyle szczęścia co Maria i
została pokonana przez seksistowskie uprzedzenia ("Zapomniany geniusz. Lise
Meitner - pierwsza dama fizyki jądrowej", wyd. 2016). Osobne dzieło poświęcił
też córce Marii, Irenie Joliot-Curie ("Radowa księżniczka. Historia Ireny
Joliot-Curie", wyd. 2017).
Podejmując się recenzji tej pozycji pragnę zaznaczyć, że nie
czytałem wcześniej żadnej osobnej biografii Marii (!), nie licząc artykułów w
różnego rodzaju pracach zbiorowych. Dlaczego? Ponieważ w życiorysie Uczonej
najbardziej interesowały mnie zagadnienia odkrycia radu i polonu oraz
pracy w polowej służbie rentgenologicznej na froncie I wojny światowej. Zgłębianie
ichcelem opisania na blogu zawsze
odsuwało na dalszy plan pełny życiorys Marii, który i tak znałem, zsyntetyzowany
z notek biograficznych. Ma to jednak o tyle zaletę, że pozwala ocenić
publikację świeżym okiem, bez ciągłego porównywania z dziesiątkami tomów
poświęconych Skłodowskiej. Można starać się zbudować Jej wizerunek na podstawie
dzieła Tomasza Pośpiesznego. Zanim jednak przejdziemy do portretu Marii,
zerknijmy na samo dzieło.
Autor prowadzi nas przez życie Marii, zaczynając od wywodu
jej najbliższych przodków, a kończąc aż na skrótowo ujętych losach jej potomków
oraz przyjaciół i rywali. Szczególnie cenne jest przybliżenie postaci Piotra Curie,
który choć był wybitnym i niezależnym naukowcem ze znacznym dorobkiem (prawo
Curie, piezoelektryczność), to w Polsce funkcjonuje głównie jako mąż Marii.
Swoisty chichot historii, skoro Marię szowinistyczne środowisko naukowe we
Francji usiłowało uczynić jedynie "asystentką Piotra". W książce
wyróżniają się też nieznane dotąd szczegóły nominacji do Nagrody Nobla i jej
przyznania.
Publikacja jest napisana przystępnie, bez przeładowania
technicznymi szczegółami, a kwestie naukowe wyjaśniono zrozumiale i ściśle. Szczegółowe
dopowiedzenia Czytelnik znajdzie w przypisach, choć bez rozszerzających lektur
się nie obędzie. Laicy będą musieli przypomnieć sobie podstawy fizyki na
poziomie szkoły średniej, pasjonaci zaś i tak sięgną do oryginalnych prac
Uczonej.
Tekst zbudowany jest zgodnie z wymogami naukowymi- do każdej informacji znajduje się stosowny
przypis źródłowy, w którym oprócz samego źródła często możemy poznać dzieje
danego dokumentu, jak np. Dziennika żałobnego Marii. Obecne w tekście liczne
cytaty ze wspomnień Skłodowskiej, jej listów czy publikacji skracają dystans
między Noblistką a czytelnikiem. Przytoczone zaś opinie rodziny i naukowców
pozwalają spojrzeć na nią oczami współczesnych. Nie zawsze są to przychylne oceny,
niektórzy uczeni szczerze jej nie lubili i poddawali niewybrednej krytyce. Jak
na dłoni widać los pioniera, wyprzedającego epokę i ponoszącego za to wysoką
cenę. Autor też konfrontuje Uczoną z nurtem feminizmu, którego ikoną mimowolnie
została.
Postać Marii została przedstawiona w całej złożoności
licznych ludzkich aspektów. Nie ma tu pomnikowości i brązownictwa. Noblistka
ukazana jest jako człowiek z krwi i kości, który miewa chwile zwątpienia, bywa
zagubiona, targają nią wątpliwości. Wcale jej to nie umniejsza, a wręcz
przeciwnie, potęguje wielkość jej dzieła, dokonanego mimo licznych
niesprzyjających okoliczności. Książka ma głębszy wymiar, nie tylko naukowy,
ale i ogólnoludzki. Oprócz roli geniuszu, pasji i wytrwałości widzimy również,
jak istotna jest przyjaźń i rodzina, ile może nam dać, ale też jak bardzo jest
krucha. Najdobitniej widać to po załamaniach, które Maria przeżywała, tracąc
kolejne bliskie osoby - rodzeństwo, rodziców, męża.... Wsparcie zaś ze strony
przyjaciół i rodziny okazało się bezcenne podczas wściekłej nagonki medialnej,
wywołanej romansem z Langevinem. Szczególni
zasłużyła się piątka ofiarnych ludzi: Jean i Henrietta Perrin, Emile i
Marguerite Borel oraz Andre Debierne, a także jej siostra Bronisława Dłuska i
wielu innych, dzięki którym Skłodowska wyszła z afery obronną ręką.
Kruchość ludzkiego szczęścia najdobitniej uwidacznia moment,
kiedy Piotr, wychodząc z domu, pyta Marię, czy przyjdzie po południu do
laboratorium. Uczona, zaaferowana w tej chwili domowymi sprawami, odpowiada
"nie wiem, nie zawracaj mi teraz głowy". Nie wiedziała, że tak będą
brzmieć ostatnie słowa, jakie mąż od niej usłyszy. Tego dnia Piotr zginął,
potrącony przez wóz konny. Nawet u tak świetnie dobranego małżeństwa dwojga
wybitnych naukowców codzienność na chwilę wzięła górę i niestety była to
ostatnia chwila ich wspólnego życia.
Równie wzruszający, choć w innym aspekcie, jest fragment
opisujący ostatnie chwile Skłodowskiej. Patrząc na łyżeczkę, którą usiłowała
zamieszać herbatę, spytała "Czy to jest z radu, czy z mezotoru?". Były
to jej przedostatnie słowa, szesnaście godzin później już nie żyła. Rad -
dzieło jej życia - był obecny w jej myślach aż po kres.
Te dwa momenty najbardziej zapadły mi w pamięć i skłoniły do
refleksji, pośród wielu innych, równie emocjonujących, których jednak nie zdradzę, by nie psuć przyjemności z lektury.
W książce nie dopatrzyłem się merytorycznych nieścisłości, praca obejmuje
najnowsze badania źródłowe, często też polemizuje z ustaleniami wcześniejszych
badaczy, niejednokrotnie opartymi na zbyt wątłych przesłankach. Jeżeli chodzi o treść, zabrakło mi tylko ciekawego epizodu -
targów nad ustaleniem wielkości jednostki "curie" w 1910 r. Maria nie
chciała sygnować swym nazwiskiem jednostki zbyt małej, stąd przyjęto
równowartość 1 grama
radu zamiast bardziej praktycznych 10 nanogramów [LINK]. Warto byłoby o tym wspomnieć, choćby w przypisie, gdyż skutki tego sporu odczuwamy do dziś, w postaci pozaukładowej "dużej" jednostki curie [LINK].
W kwestii formy zaś zwróciłem uwagę na nieobecność
kolorowego zdjęcia Marii, które było wspomniane w tekście. Kolorowa fotografia
była wówczas rzadkością i warto byłoby wyjaśnić, dlaczego tak cenny materiał
nie został opublikowany, szczególnie że informacje dotyczące innych źródeł -
ich pochodzenia czy wiarygodności - są konsekwentnie podawane w przypisach. Ale
to moje historyczno-edytorskie skrzywienie zawodowe, zaś samo zdjęcie można
obejrzeć w wydanej w tym roku książce Ireny Joliot-Curie "Maria Curie,
moja matka". W książce znajdziemy za to wiele innych bardzo cennych fotografii Marii i jej bliskich, co z pewnością zrównoważy wspomniany brak.
Opisanie wszystkich walorów publikacji oraz moich wrażeń z lektury niestety przekroczyłoby ramy dzisiejszego wpisy i byłoby też swoistym wyręczeniem Czytelnika w lekturze. Zatem podsumowując moją mini-recenzję mogę szczerze polecić "Zakochaną w nauce" każdemu, kto chce zgłębić żywot najbardziej
wpływowej kobiety XX w.. Kobiety, która potrafiła być zwyczajna w swej niezwykłości i której wybitny talent nigdy nie przesłonił cech ludzkich.
Za udostępnienie książki do recenzji chciałbym podziękować p. Ewelinie Wajs z "Piękniejszej strony nauki". Publikację można nabyć zarówno w wersji papierowej, jak i elektronicznej. Jeżeli czytaliście już "Zakochaną w nauce", podzielcie się opinią w komentarzach!
Źródło ultrafioletu, choć nie służy do pomiaru promieniowania jonizującego, jest bardzo przydatne przy pracy z artefaktami. Najczęściej służy do identyfikacji szkła uranowego, ale przydaje się również przy czarnej i zielonej ceramice uranowej, niektórych minerałach i farbach świecących.
Ultrafiolet może być emitowany przez diodę LED, świetlówkę ultrafioletową albo lampę kwarcową. Z tych źródeł jedynie dwa pierwsze będą miały dla nas praktyczne zastosowanie. Latarkę UV omawiałem w zeszłym roku [LINK], teraz zatem przedstawię lampę ze świetlówkami UV.
Jest to wyrób włoskiej firmy Waldmann Illuminotecnica S.R.L., model HLL-464, przeznaczony do diagnostyki dermatologicznej. Zmiany skórne wykazują często luminescencję w ultrafiolecie, co umożliwia ich szybkie zlokalizowanie i rozpoznanie.
Lampa wyposażona jest w dwie świetlówki UV o mocy 4 W i dwie zwykłe, o tej samej mocy. Rozmieszczone są parami na brzegach okienka z dwuogniskowym szkłem powiększającym.
Soczewka ma kształt prostokąta i niewielkie powiększenie (zdolność skupiająca 4 dioptrie), służące do oglądania ogólnego obrazu. Detale możemy sprawdzić pod mniejszą okrągłą soczewką, stanowiącą integralną część prostokątnej soczewki (12 dioptrii). Poniżej powiększenie fragmentu zegarka "Delbana" z farbą świecącą na bazie Ra-226:
Lampa emituje silny i szeroki snop promieniowania ultrafioletowego. Światło to ma znacznie mniejszą zawartość fioletowego światła widzialnego niż w przypadku diody LED. Rodzi to następujące implikacje:
fotografie obiektów wykazujących luminescencję mają czarne tło, a nie fioletowe, co poprawia ich czytelność
uranowe szkło wazelinowe i chryzoprazowe (mleczne białe i zielone) świeci na taki sam zielony kolor jak przezroczyste szkło uranowe, zamiast na seledynowo, jak przy świetle z diody UV
bursztynowe szkło uranowe wykazuje słabszą luminescencję niż przy diodzie LED i bardziej widoczny jest jego bursztynowa barwa (ultrafiolet z LED wydobywa oliwkową luminescencję)
ceramika z czarną polewą uranową, stosowana głównie na detalach elektrotechnicznych, wykazuje wyraźną zieloną luminescencję, której nie ujawnia latarka z ultrafioletową diodą
Jak widać, prawie same zalety. Kwestię bursztynowego szkła uranowego można uznać za marginalną, gdyż wyroby te są bardzo rzadkie i mają niewielką aktywność. Poza tym ultrafiolet ze świetlówek ma znaczną przewagę nad tym z diod LED.
Tak naprawdę jedyną wadą tej lampy jest zasilanie sieciowe, a ściślej, obecność ważącego 1 kg dławika, który umożliwia zapłon świetlówek. Na szczęście dławik umieszczony jest blisko wtyczki sieciowej, a przewód prowadzący od niego do lampy ma aż 5 m długości. Problem pojawia się tylko przy transporcie, gdy trzeba zwijać i pakować te metry kabla.
Oprócz światła ultrafioletowego lampa HLL-464 umożliwia też obserwację w świetle widzialnym, emitowanym z dwóch zwykłych świetlówek miniaturowych. Włączenie jednego rodzaju światła automatycznie wyłącza drugi. Ultrafiolet włączamy, przytrzymując 1-2 s wciśnięty dolny biały przycisk, wyłączamy, krótko wciskając dolny brązowy, zwykłe światło uruchamiamy analogicznie, za pomocą górnej pary przycisków.
Pracując z tą lampą pamiętajmy o kilku rzeczach:
unikajmy częstego włączania i wyłączania, co zużywa świetlówki
ograniczajmy patrzenie na ultrafiolet, zwłaszcza bezpośrednio na świetlówki
dbajmy o czystość soczewki oraz oświetlanych przedmiotów, jeśli zależy nam na zdjęciach wysokiej jakości, gdyż ultrafiolet mocno uwidacznia wszelkie pyłki - lampę najlepiej przechowywać w szczelnym pudełku
Prezentowaną lampę nabyłem okazyjnie na targu w 2013 r., jeszcze przed powstaniem bloga. Służy mi niezawodnie do dziś i nadal w niektórych zastosowaniach jest niezastąpiona, jak np. do czarnej polewy uranowej czy fotografowania luminescencji bez fioletowego odcienia. Obecnie jednak do większości prac, np. szkła uranowego, stosuję znacznie poręczniejszą latarkę LED z regulacją snopa światła, którą mogę mieć zawsze przy sobie. Najlepiej oczywiście mieć oba te źródła, wykorzystując zalety każdego z nich.
O zastosowaniach samego ultrafioletu do celów innych niż związane z dozymetrią pisałem przy okazji w/w latarki Bailong z diodą LED.
Na koniec jeszcze wspomnę, że ultrafiolet jest również promieniowaniem jonizującym (zdolnym do odrywania elektronów od atomów i tworzenia tym samym jonów), jednakże nie jest to promieniowanie radioaktywne (powstałe w wyniku przemian jądrowych), którym zajmuje się dozymetria. O kwestii nazewnictwa - jonizujące czy radioaktywne - będę jeszcze pisał.
Jupiter SIM-05 wydaje się być jednym z wielu prostych dozymetrów promieniowania gamma, jakie były masowo produkowane na potrzeby ludności po katastrofie w Czarnobylu. Wyróżnia się jednak dwoma cechami, które znacznie zwiększają jego użyteczność.
Pierwszą jest użycie dwóch liczników G-M zamiast zwykle stosowanego pojedynczego, co oznacza szybszą reakcję miernika na zmiany mocy dawki. Przypomnijmy, że licznik SBM-20, montowany w większości ówczesnych radzieckich dozymetrów, ma czas pomiaru rzędu 36 sekund, a liczba impulsów zliczonych w tym czasie oznacza moc dawki w mikrorentgenach na godzinę. Dlatego też tyle trwa pomiar miernikami typu Biełła, Master itp. Jeśli jednak mamy dwa liczniki, czas pomiaru skróci się dwukrotnie, przy porównywalnej dokładności. Na tym jednak nie koniec. Jeśli natężenie promieniowania jest znaczne, można jeszcze skrócić czas pomiaru bez wyraźnego zmniejszenia dokładności. Sposób ten zastosowano w omawianym wcześniej dozymetrze DRG-01T, gdzie wyższy zakres obsługiwany był przez 4 liczniki przy czasie pomiaru zaledwie 2 s [LINK]. Tutaj mamy podobny układ, tylko przy dwóch licznikach. Niższy zakres, do 99,99 µSv/h, pracuje z czasem pomiaru 25 s, wyższy, do 999,9 µSv/h, z czasem 2,5 s. Daje to jeden z wyższych zakresów pomiarowych w tego rodzaju przyrządach. - tak wysoki ma jedynie DBG-01S Sinteks i DRG-06T, a wyższy tylko DRG-01T i DKS-04.
Drugą istotną funkcją jest alarm po przekroczeniu jednego z 3 fabrycznie zaprogramowanych poziomów mocy dawki. Pierwszy to zaledwie 0,6 µSv/h, czyli przyjęta umownie najwyższa dopuszczalna wartość tła naturalnego w budynkach (wg norm ZSRR). Poziom ten w prostych indykatorach kończył zielony, "bezpieczny" zakres. Następny to 1,2 µSv/h, radziecka najwyższa dopuszczalna stała moc dawki dla personelu. We wspomnianych indykatorach wartość ta zaczynała czerwony, "niebezpieczny" zakres. Ostatni próg to 4 µSv/h, niestety nie wiem, na jakiej podstawie go przyjęto. Taką moc dawki możemy zmierzyć na pokładzie samolotu lub w niektórych miejscach Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia. Sygnalizację progową można oczywiście wyłączyć, wówczas miernik będzie pracować jak typowy dozymetr. Wyboru progu oraz wyłączenia sygnalizacji dokonujemy pokrętłem w prawym górnym rogu obudowy dozymetru, stosowne wartości ukazują się w wycięciu obudowy przy pokrętle:
Jupiter SIM-05 ma liczniki G-M owinięte folią ołowianą dla odfiltrowania promieniowania beta i wyrównania charakterystyki energetycznej promieniowania gamma. Może to być uznane za wadę przyrządu, jednak wynika po prostu z jego przeznaczenia - dozymetr ten ma mierzyć moc dawki jedynie od promieniowania gamma, które jest najbardziej przenikliwe i szkodliwe dla organizmu człowieka. Wymaga to odfiltrowania promieniowania beta, które by zawyżało pomiar, a także osłabienia większości niskoenergetycznego promieniowania gamma, na które licznik G-M jest znacznie bardziej czuły niż na wysokoenergetyczne. Zagadnienie szerzej poruszałem przy recenzji dawkomierza PM-1203.
Zatem, tak samo jak przy innych dozymetrach promieniowania gamma, miernik nie będzie użyteczny przy pomiarach szkła uranowego i mniej aktywnej ceramiki. Najsilniej "świecąca" ceramika spowoduje jedynie nieznaczny wzrost wskazań. Za to bez problemu zmierzy moc dawki od źródeł zawierających tor - siateczek żarowych, elektrod, obiektywów - i rad - zegarów, przełączników, wskaźników i zegarków ze starymi farbami świecącymi. Najbardziej jednak będzie użyteczny podczas wycieczek do Strefy czy Kowar, gdy potrzebna będzie informacja o natrafieniu na "gorące plamy". W Strefie próg najlepiej ustawić na 4 µSv/h, jeśli chcemy znaleźć tylko najbardziej aktywne miejsca, lub 1,2 µSv/h, jeśli mamy więcej czasu. Ogólnie choć promieniowanie w sporej części Strefy jest na poziomie tła naturalnego (0,15 µSv/h), to dosyć często można trafić na obszary o mocy dawki ok. 0,5 µSv/h, zatem pierwszy próg nie będzie przydatny. Więcej o mierzonych w Strefie wartościach w mojej relacji z wycieczki we wrześniu 2019 r. [LINK].
Jupiter SIM-05 nie pracuje w trybie uśredniania, takim jak w Polaronie, tylko w cyklicznym, stosowanym dosyć rzadko, np. jako jeden z trybów pracy dozymetru-radiometru DRGB-01 EKO-1. Działa on w ten sposób, że po uruchomieniu dozymetru wynik na wyświetlaczu wzrasta aż do zakończenia cyklu pomiaru, trwającego, zależnie od zakresu 25 lub 2,5 s. Wówczas rozlega się "piknięcie", a uzyskany wynik wyświetlany jest aż do zakończenia kolejnego cyklu i wtedy, po sygnale dźwiękowym, jest aktualizowany. Zatem na wyświetlaczu widzimy zawsze wynik z ostatniego cyklu pomiarowego i nie możemy na bieżąco kontrolować wzrostu mocy dawki, tylko musimy czekać 25 lub 2,5 s, by zobaczyć nowy wynik. Jest to mniej kłopotliwe na wyższym zakresie, gdyż aktualizowanie wyniku co 2,5 s daje pewną namiastkę uśredniania pomiaru, choć obarczone jest większym błędem przy niższych wartościach mocy dawki.
Poniżej praca dozymetru w obu trybach oraz z włączoną sygnalizacją progową. Egzemplarz udostępniony przez Alka (pozdrowienia!), pozbawiony ołowiu na licznikach, stąd dość wysokie odczyty nawet na słabych źródłach.
Podczas pracy miernika impulsy sygnalizowane są "klikami", koniec cyklu pomiarowego krótkim sygnałem dźwiękowym, a przekroczenie progu alarmowego - długim. Niestety żadnego z tych dźwięków nie można wyłączyć. Na wyświetlaczu podczas pierwszego pomiaru wyświetla się znak dzielenia, oraz, w razie spadku napięcia baterii, symbol akumulatora.
Układ elektroniczny dozymetru podzielono między dwie płytki montażowe, połączone ze sobą za pomocą szeregu wtyków, co ułatwia demontaż:
Jedna mieści przetwornicę wysokiego napięcia, liczniki G-M i regulację progów:
Na drugiej umieszczono większość układów scalonych
Zasilanie odbywa się z typowej baterii 6F22 9 V.
Do kompletu czasem dodawano adapter, umożliwiający zasilanie dozymetru z akumulatora samochodowego o napięciu 12 V:
Wcześniejszą, prostszą wersją jest omawiany niedawno indykator promieniowania SIM-03, który moc dawki sygnalizuje jedynie dźwiękami i błyskami diody, a do pomiaru wykorzystuje pojedynczy licznik SBM-20
Sam dozymetr ma dość specyficzne zastosowanie - pomiar silniejszych emiterów promieniowania gamma albo ocena narażenia na promieniowanie jonizujące. Do zalet należy szybki czas pomiaru na drugim zakresie i szeroki zakres pomiarowy. Wadą jest sposób wyświetlania wyniku, choć dotyczy to głównie pierwszego zakresu, kiedy ciągle widzimy poprzedni pomiar, zanim bieżący zostanie ukończony. Przydałaby się też możliwość wyłączenia dźwięku oraz więcej progów sygnalizacji.
Spektrometr jest swego rodzaju ukoronowaniem kariery dozymetrysty-amatora i znakiem przejścia na wyższy poziom wtajemniczenia. O ile dozymetry podają jedynie wartość mocy dawki od danego źródła, o tyle spektrometr podaje również energię mierzonego promieniowania. Jak wiadomo, energia kwantów promieniowania gamma jest charakterystyczna dla danego izotopu (Cs-137 - 662 keV, Co-60 - 1,17 i 1,3 MeV), umożliwia więc jego identyfikację.
Problem w tym, że praktycznie nie ma na rynku spektrometrów do amatorskiego użytku. W sprzedaży są profesjonalne przenośne spektrometry, takie jak Identifinder czy Field Spec, jednak służą one do identyfikacji silnych źródeł i nie zawsze się sprawdzą z uwagi na za małą czułość. Urządzenia te służą głównie ekipom ratowniczym i mają zmierzyć moc dawki od porzuconego pojemnika izotopowego oraz szybko ustalić, czy w środku znajduje się cez, kobalt, iryd, a może rad. Ich podaż na rynku jest niewielka, a ceny wysokie - najtańszy egzemplarz Identifindera znalazłem za 2800 zł, zaś ceny na Ebay zawierają się między 1200 a 5600 $. FieldSpec z kolei kosztuje między 5000 a 9000$, stanowczo za dużo, jak na użyteczność w domowych laboratoriach.
Koszt najtańszej amatorskiej konstrukcji, współpracującej z komputerem przez USB, to 600 $ na Ebay. Nieco bardziej zaawansowane, również amatorskie wyroby, kosztują już ok. 1000 $ [LINK].
Można oczywiście zbudować spektrometr samemu, jednak nastręcza to liczne problemy technologiczne i wymaga wiedzy z zakresu elektroniki.
Na szczęście ostatnio pojawił się kompaktowy przyrząd współpracujący z komputerem, zwany µSpect, którego cena jest niższa niż w/w konstrukcji (w przeliczeniu 525 $), przy jednocześnie znacznie wyższej funkcjonalności. Urządzenie to wypełnia istniejącą lukę na rynku i udostępnia spektrometrię promieniowania gamma szerokiej grupie pasjonatów nauki.
Najpierw, tytułem wstępu, chciałbym oddać głos Autorowi spektrometru:
***
Urządzenie oparte jest o scyntylator nieorganiczny NaI(Tl). Fotopowielacz, elektronika formująca i ADC zostały umieszczone wewnątrz aluminiowej obudowy.
Z tyłu urządzenia znajduje się port USB do podłączenia z komputerem PC, dioda LED informująca o prawidłowej pracy ADC i licznik czasu martwego składający się z 10 segmentowej linijki LED wyskalowany w %.
W urządzeniu został zastosowany nowy typ detektora światła scyntylacyjnego SiPM. W odróżnieniu od standardowych fotopowielaczy elektronowych, SiPM wymaga stosunkowo niskiego napięcia zasilającego (~27 V) Jest niewrażliwy na pola magnetyczne, a także występuje w postaci niewielkich płytek, co możliwa utworzenie w zasadzie dowolnego kształtu (Rys. 1).
Elektronika procesująca to wzmacniacz zmienno-ładunkowy, układ formujący wzmacniająco całkująco-różniczkujący z P/Z. Równolegle do toru energetycznego działa również tor szybkiego dyskryminatora stałofrakcyjnego współpracującego z licznikiem. Daje on wynik czasu martwego licznika. Licznik czasu martwego informuje o obciążeniu detektora, a co za tym idzie nakładaniu się impulsów spektrometrycznych Zbyt duże obciążenie skutkuje błędną akwizycją widma i zmniejszeniem żywotności scyntylatora.
Urządzenie współpracuje z większością oprogramowania freeware do akwizycji impulsów z użyciem kart dźwiękowych np. ThereminoMCA, PRA, BecqMoni. Widmo izotopu sodu-22 zostało przedstawione na Rys. 2.
Podstawowe dane techniczne:
Scyntylator: NaI(Tl)
Element detekcyjny: SiPM
Napięcie zasilające5 V
Prąd: 70 mA
Interfejs: USB 2.0
Zakres energetyczny: 20-1800 keV
FWHM Cs-137 661,7 keV 8,6 %
Czas martwy: 70 µs
Wymiary scyntylatora: Φ10x20 mm
Wymiary urządzenia: 80x54x23 mm
Masa urządzenia: 114 g
Powiedzmy jeszcze parę słów o samej istocie pomiarów spektrometrycznych, gdyż zagadnienie jest złożone i ma pewne niuanse.
W procesie konwersji sygnału radiometrycznego w detektorze scyntylacyjnym (przebiegającym w układzie scyntylatora i fotopowielacza) scyntylator, w odpowiedzi na depozyt energii rejestrowanej cząstki promieniowania jonizującego, generuje impuls świetlny nazywany scyntylacją.
Następnie fotopowielacz dokonuje przemiany strumienia fotonów scyntylacji w proporcjonalny prądowy sygnał elektryczny. Widmo promieniowania (odpowiedź detektora na wymuszenie radiacyjne), uzyskiwane za pomocą spektrometrów licznikowych, zależy nie tylko od rzeczywistego widma rejestrowanych cząstek, ale i od charakteru procesów prowadzących do ich absorpcji w objętości detektora oraz od jego energetycznej zdolności rozdzielczej i wydajności.
Struktura widma aparaturowego kwantów gamma w ogólności odzwierciedla cechy aż trzech procesów charakteryzujących oddziaływanie kwantów gamma z materią: fotoefektu wewnętrznego, rozpraszania Comptona i gdy hν≥1.022 MeV, tworzenia par e- e+. Procesy te przejmują określoną część energii rejestrowanych kwantów gamma, którą przekazują następnie detektorowi w procesach jonizacyjnych. Widmo amplitud impulsów elektrycznych wytworzonych przez kwanty gamma w detektorze jest więc w rzeczywistości widmem tych elektronów wtórnych. Przykładowe widmo monoenergetycznego promieniowania gamma o energii 661.7 keV, zmierzone przy użyciu scyntylatora NaJ(Tl), jest pokazane na rys. 1. (kolory pików odpowiadają opisom poniżej - przyp. red.)
Jeżeli absorpcja fotoelektryczna kwantów gamma zachodzi w głębszych warstwach scyntylatora, to generowane przy tym elektrony Augera, jak i kwanty rentgenowskie są w nim absorbowane a ich energia sumuje się z energią fotoelektronów – w detektorze deponowana jest całkowita energia fotonu. W tym przypadku wierzchołki w widmie reprezentują całkowitą energię rejestrowanych kwantów gamma. Nazywa się je powszechnie wierzchołkami całkowitej energii lub krócej fotowierzchołkami.
W procesie absorpcji fotoelektrycznej niskoenergetycznych kwantów gamma, zachodzącej w przypowierzchniowej warstwie detektora, niektóre kwanty rentgenowskie KX mogą wylecieć z detektora, unosząc energię przejść K𝜶 lub K𝜷. Jeżeli wartość tej energii jest większa od szerokości energetycznej danego wierzchołka całkowitej energii (zależnej od energetycznej zdolności rozdzielczej detektora), to z jego lewej strony w widmie pojawią się mniejsze wierzchołki – nazywany wierzchołkami wylotu kwantów rentgenowskich (KX)
Elektrony comptonowskie, w pojedynczym akcie rozproszenia monoenergetycznych kwantów gamma h𝝂 uzyskują energię kinetyczną, która jest ciągłą funkcją kąta rozproszenia kwantu gamma o elektron. Widmo elektronów comptonowskich jest ciągłe. Kończy je ostra krawędź, tzw. skraj Comptona, odpowiadająca elektronom comptonowskim o energii maksymalnej, uzyskanej w procesie rozproszenia wstecznego kwantów gamma.
***
Spektrometr nabyłem bezpośrednio od Autora i od razu przystąpiłem do testów. Urządzenie jest bardzo proste w obsłudze, wystarczy podłączyć je do komputera i poczekać na zainstalowanie sterowników przez system. Potem ściągamy program Theremino MCA (https://www.theremino.com/) i uruchamiamy. W ustawieniach dźwięku (mikser głośności) pojawi się nowe urządzenie - wejście liniowe na USB - wybieramy je i ustawiamy jego głośność na 1. Następnie w programie ustawiamy parametry jak poniżej, a z listy źródeł dźwięku wybieramy wejście liniowe USB.
Bins: x2
Samp. 192000
Pulses: Pos.
Audio gain 2.0
Zero trim 0
Position (uS) 100
Size (uS) 200
Max slope (%) 20
Max noise (%) 20
Pomiar jest stale uruchomiony od momentu startu aplikacji, ale jeśli chcemy go uruchomić od początku, klikamy "start new measure".
W dolnym lewym rogu jest pomarańczowy prostokąt z oznaczeniem siły sygnału. Przy tle naturalnym wyświetla się komunikat "too low signal", ale przy większości typowych źródeł spektrometr będzie mieć odpowiedni poziom sygnału. Czasem nawet sygnał będzie nieco za silny, np. przy wskazówkach od zegarków, wówczas zobaczymy komunikat "too much signal", trzeba wtedy nieco odsunąć źródło od detektora.
Czas zbierania widma zależy od aktywności źródła, najlepiej poczekać, aż piki przestaną zwiększać swoją wysokość. Z biblioteki programu możemy wybrać wartości energii poszczególnych izotopów, aby ułatwić sobie odnalezienie danego nuklidu na wykresie. Możemy też odczytać energię danego piku lub skorzystać z automatycznego rozpoznawania.
Widma możemy eksportować w postaci plików graficznych lub tekstowych, w tym drugim przypadku można je zaimportować do programu w celu porównania (maksymalnie 3 importowane widma plus bieżący pomiar).
Poniżej spektrogramy uranu naturalnego z glazury uranowej (zielony), toru-232 z siateczki żarowej (niebieski) i radu-226 ze wskazówek zegarka "Majak".
W tym programie za pomocą osobnej funkcji możemy odjąć tło naturalne - najpierw mierzymy je przez kilka minut, potem eksportujemy, a następnie importujemy funkcją BKG. Możemy je wtedy wyświetlić, klikając BKG albo odjąć za pomocą funkcji "use BKG". Poniżej emisja od kafla z polewą uranową (zielona) z porównaniu z tłem:
Pamiętajmy też, że widma tego samego izotopu mogą się różnić wysokością piku, co zależy od materiału źródła, geometrii układu pomiarowego i obecności dodatkowych przeszkód na linii żródło-detektor. Przykładowo, soczewki i elektrody z Th-232 dadzą niższe piki niskoenergetycznego promieniowania niż siateczki żarowe. Dlaczego? Ponieważ metal i szkło silniej osłabia emisję o niskiej energii niż tkanina.
Poniżej widmo toru-232 z różnych popularnych źródeł. Brązowy wykres to soczewka, zielony - siateczka żarowa, niebieska - elektroda WT-20, złota - medalion Quantum Pendant.
Drobne różnice będą widoczne nawet przy źródłach z tego samego materiału i o tym samym kształcie. Tutaj widzimy widmo z 3 medalionów Quantum Pendant - dwa szare, nieco różniące się mocą dawki (1 i 1,6 µSv/h), i jeden z zielonego szkła, tzw. Crystal Bio Disc (0,5 µSv/h).
Tor-232 jest dobrym izotopem do kalibracji spektrometru, szczególnie że trudno mieć dostęp do cezu-137 nie pracując w przemyśle jądrowym. Tor zawarty jest choćby w siateczkach żarowych do lamp gazowych, o czym wielokrotnie wspominałem. Kalibrację najlepiej przeprowadzić za pomocą trzech punktów - Lechosław radzi wziąć wierzchołek Pb-212 na 238 keV, Ac-228 na 338 keV i Ac-228 na 911 keV. Ten ostatni jest już trochę nieostry, zwłaszcza że nakłada się na niego sąsiedni wierzchołek Ac-228 na 968 keV (dlatego trzeba trochę celować w lewo), ale ma zaletę, że jest daleko od tych pierwszych dwóch. Po kalibracji warto sprawdzić, gdzie wychodzi wierzchołek K-40. Dziękuję za poradę!
Do pomiarów słabszych źródeł przydatny jest domek osłonny, zmniejszający wpływ tła naturalnego. W stacjonarnych laboratoryjnych spektrometrach zwykle ma on postać walca, obejmującego próbkę i detektor, jednak uSpect jest na tyle mały, że może być w całości umieszczony w takim domku. Domek wykonamy z ołowiu wyłożonego od wewnątrz 1 mm blachą miedzianą, chroniącą przed promieniowaniem rozproszonym. Grubość ołowiu zależy od naszych możliwości, generalnie powinna być jak największa. Ołów jest jednak dość drogi (15 zł/kg) i ma dużą gęstość (11,3 g/cm3), co zmusza do kompromisu między grubością osłony a jej kosztem. Zalecana grubość to 2 cm, ale jeśli nie mamy tyle ołowiu, to nawet 0,5 cm powinno wystarczyć.
Jeżeli zaś mierzymy silne źródła, pamiętajmy, by nie przeciążać detektora, co skraca jego żywotność i zaburza pomiar. Kontrolę ułatwia nam wskaźnik czasu martwego na tylnej ściance spektrometru. Ma on 10 segmentów i przy większości źródeł (siateczki, elektrody, zegarki, medaliony) świeci się tylko jeden, oznaczający 10 %.
Segmenty powyżej 60 % mają barwę czerwoną i informują o znacznym przeciążeniu detektora. Na szczęście nawet zegary lotnicze dające ok. 5 mR/h emisji gamma nie osiągną tego poziomu, zatrzymując się na 30 %.
Silniejszych źródeł lepiej byśmy nie mieli okazji mierzyć - dla bezpieczeństwa własnego i innych. Zresztą przy "domowej" spektrometrii jest bardziej potrzebna duża czułość na początku zakresu niż na końcu, gdyż większość źródeł generuje małą moc dawki. Łatwiej zresztą promieniowanie osłabić niż "wzmocnić".
***
Podsumowując, jest to bardzo udana konstrukcja, prosta w obsłudze i o kompaktowych wymiarach. Spektrometr jest wielkości paczki papierosów, nieco mniejszy niż typowe kieszonkowe dozymetry. Współpracuje z darmowym oprogramowaniem i ma czułość odpowiednią dla znacznej części źródeł, z którymi możemy się zetknąć w codziennej praktyce. Jeśli jesteście zainteresowani nabyciem tego spektrometru, piszcie przez formularz kontaktowy bloga. Sprzęt jest warty swej ceny, zaś Autor zapewnia niezbędne wsparcie merytoryczne.
Ten kieszonkowy dozymetr bardzo rzadko pojawia się na polskim rynku - do tej pory zarejestrowałem 3-4 egzemplarze, łącznie z moim. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa jest to konstrukcja autorska, aczkolwiek bardzo dobrze wykonana. Za tą tezą przemawia brak jakichkolwiek oznaczeń producenta oraz wzmianek w sieci o tym przyrządzie.
BlackWings mierzy łączną moc dawki promieniowania beta i gamma w µSv/h. Detektorem jest popularny licznik G-M typu STS-5, całkowicie osłonięty plastikową obudową przyrządu. Miernik ten należy więc do drugiego, mniej popularnego trendu konstruowania dozymetrów (o samych trendach niedługo napiszę osobno). Osłonięcie licznika G-M odcina słabsze promieniowanie beta i gamma, zmniejszając czułość na najsłabsze źródła.
Wynik wyświetlany jest na wyświetlaczu LCD, na którym widzimy też liczbę impulsów na minutę (CPM) i łączną liczbę impulsów zliczonych od chwili włączenia miernika (TC).
Dodatkowo, poniżej wyniku w µSv/h, może być wyświetlany jeden z 4 parametrów:
roczna dawka w mSv, którą przyjmiemy przy bieżącej mocy dawki
łączna przyjęta moc dawki w µSv
maksymalna moc dawki od chwili włączenia
czas pomiaru od chwili włączenia
Podczas pracy dozymetru wszystkie te wartości są zliczane równolegle, zatem w trybie zliczania łącznej dawki będzie też zapamiętywana maksymalna moc dawki i odwrotnie. Szczególnie przydatna jest informacja o tym, jaką roczną dawkę przyjmiemy przy bieżącej mocy dawki. Oszczędza to nam obliczeń i ułatwia ocenę narażenia na promieniowanie jonizujące.
Niestety powyższe dane są zerowane po wyłączeniu miernika, co utrudnia stosowanie go do oceny dawki indywidualnej.
Podczas pomiaru każdy impuls sygnalizowany jest błyskiem czerwonej diody LED, tej funkcji nie da się wyłączyć. Wzrost mocy dawki powyżej 0,25 µSv/h już powoduje wyświetlenie znaku ostrzegawczego po lewej stronie wyniku. Niestety brak możliwości ustawienia własnego progu sygnalizacji.
Obsługi dozymetru dokonujemy za pomocą klawiatury membranowej o trzech przyciskach i jest ona intuicyjna. Przycisk "F" wprowadza nas do menu, w którym mamy następujące opcje:
tryb pracy miernika w kolejności jak na w/w liście (screen mode)
kontrast wyświetlacza w %
autowyłączenie wyświetlacza (Led auto-off), niestety brak opcji ustawienia czasu, po którym wyświetlacz się wyłączy
autowyłączenie dozymetru (power auto-off) - znowu bez możliwości ustawienia czasu
czas uśredniania wyniku (average time) - do wyboru 15, 30 i 60 s
powrót do ekranu głównego (return) - funkcja redundantna, skoro dozymetr sam wraca do głównego menu już po 3 sekundach (!)
W menu nawigujemy kursorami, zaś pozycje zmieniamy przyciskiem "power". Aby wyłączyć dozymetr, wciskamy "power" i trzymamy, na ekranie wyświetli się rosnący poziomy pasek, dający nam szansę na rezygnację z wyłączenia.
Włączenie miernika zajmuje zaledwie 3-4 sekundy, przez krótką chwilę widzimy ekran powitalny z wersją przyrządu - w moim wypadku 2.16 z 2017 r, Niestety nie mam informacji o innych wersjach.
Przycisk z wizerunkiem lampki włącza podświetlenie ekranu na 6 sekund, chyba że mamy w ustawieniach włączone stałe świecenie, wtedy włącza lub wyłącza je całkowicie.
Czułość miernika byłaby tak wysoka, jak licznika STS-5, czyli obejmowałaby nawet granit czy szkło kryształowe., niestety osłonięcie detektora obudową odcina najsłabsze promieniowanie beta i gamma. Natomiast bez problemu BlackWings zmierzy emisję od ceramiki uranowej, farb świecących, siatek żarowych, minerałów itp. Jeżeli chodzi o szkło uranowe, to talerzyk dający 0,7 µSv/h na Polaronie, tutaj wykazuje zaledwie 0,24-0,28 i to po dłuższej chwili. Zatem szybko i jednoznacznie zmierzymy wyroby dające na Polaronie powyżej 1,5-2 µSv/h. Jest to zresztą wspólna wada mierników z detektorem ukrytym w obudowie, ograniczająca ich funkcjonalność.
Reakcja na zmiany mocy dawki jest dość szybka, wahania wyniku można ograniczyć, wydłużając czas uśredniania. Przy silniejszych źródłach wzrost mocy dawki ma stałą szybkość ok. 0,5-1 µSv/h na sekundę i w podobnym tempie wynik spada.
Zasilanie odbywa się z baterii AAA, niestety brak danych na temat czasu pracy na jednym komplecie. Wykonanie jest solidne, plastik mocny, nic nie trzeszczy, a przedni panel się nie odkleja. Jakość wykończenia sprawia wręcz wrażenie fabrycznej konstrukcji i jest zdecydowanie wyższa niż w wielu tanich chińskich dozymetrach, np. LR-4011.
Dozymetr z bateriami waży 80 g, a obudowa ma wymiary 135 x 45 x 25 mm. Jest on zatem największy z miniaturowych dozymetrów dostępnych obecnie na rynku, ale jednocześnie znacznie mniejszy niż większość kieszonkowych dozymetrów będących w sprzedaży.
Jeżeli chodzi o walory eksploatacyjne, to BlackWings sprawdzi się do większości źródeł, za wyjątkiem niskoaktywnego szkła uranowego. Wysoka czułość licznika STS-5 jest niestety częściowo tracona przez osłonięcie go obudową. Funkcja zliczania łącznej dawki pozwala używać miernika w roli dawkomierza indywidualnego, niestety wynik jest resetowany po wyłączeniu. Brak sygnalizacji progowej ogranicza użyteczność przyrządu w ochronie radiologicznej. Plusem są też niewielkie wymiary dozymetru, choć jest on jednym z większych pośród innych przyrządów miniaturowych (Soeks 112, Rodnik 3). Wadą jest niewielka podaż na rynku, a co za tym idzie, wysoka cena - na jednej z licytacji cena dozymetru BlackWings sięgnęła... 500 zł.