Blog o promieniowaniu jonizującym, dozymetrii i ochronie radiologicznej. Zwalcza mity związane ze zjawiskiem radioaktywności i przybliża wiedzę z zakresu fizyki jądrowej oraz źródeł promieniowania w naszym otoczeniu.
Amerykańska firma Victoreen Instrument Co. z Cleveland w stanie Ohio została założona w 1928 r. przez fizyka samouka i wynalazcę Johna Austina Victoreena (1902-1986). W firmie opracowano kilka typów dozymetrów rentgenowskich, jednak z powodu braku zapotrzebowania trafiły "na półkę". Dopiero w roku 1937, wraz z rozwojem badań z zakresu fizyki jądrowej pojawił się popyt na te przyrządy i zmagazynowany asortyment znalazł nabywców, głównie na Uniwersytecie Chicagowskim [LINK]. Podczas II wojny światowej Victoreen pracował dla Projektu Manhattan, m.in. opracowując przenośne mierniki promieniowania. Przygotowywano je na potrzeby lądowania w Normandii, gdzie spodziewano się użycia przez Niemców radioizotopów do skażenia terenu desantu (tajna operacja "Peppermint"). Do 1946 r. Victoreen był jedynym producentem przyrządów dozymetrycznych, podczas testów na Atolu Bikini (1 i 25 lipca 1946 r.) aż 95% sprzętu dozymetrycznego było produkcji firmy Victoreen. W ofercie były zarówno solidne rentgenometry na wypadek wojny jądrowej, m.in. omawiany tutaj CDV-715, jak również precyzyjne mierniki laboratoryjne, stacjonarne i przenośne. Do tej ostatniej kategorii należy Victoreen 190, który przedstawię w niniejszym wpisie.
Przyrząd ten jest przenośnym radiometrem, mogącym współpracować z całą gamą sond oferowanych przez producenta, zarówno z licznikiem G-M, jak i scyntylacyjnych:
Ta cecha zbliża go do radiometrów uniwersalnych. Ponieważ jednak wymiana sondy wymaga użycia narzędzi i dodatkowej aparatury pomiarowej, zatem nie jest to typowy radiometr uniwersalny, jak RUST czy UDR, przystosowany do szybkiej i częstej zmiany sond. Jest to raczej przyrząd, który kalibrujemy z konkretną sondą i później raczej jej nie zmieniamy. Do tego tematu jeszcze wrócę, przyjrzyjmy się najpierw samemu radiometrowi.
Victoreen 190 może pracować w trybie integratora (pomiar uśredniony według wybranej stałej czasu) lub przelicznika (zliczanie impulsów i jednoczesne odmierzanie czasu ich zliczania). Pierwszy tryb przyda się do poszukiwania źródeł i szybkich pomiarów, drugi do pomiaru małych aktywności.
Pomiar uśredniony (Rate) odbywa się przede wszystkim w jednostkach częstości zliczania (cpm i cps), zakres kończy się na 10.000.000 cpm (166.666 cps). Jeśli zaś sonda została odpowiednio skalibrowana z danym egzemplarzem radiometru, przyrząd będzie podawał wynik również w innych jednostkach adekwatnych do wielkości mierzonej przez tą sondę (aktywność powierzchniowa, aktywność cieczy, strumień cząstek, moc dawki). Mój egzemplarz został również skalibrowany do pomiaru mocy dawki ekspozycyjnej w µR/h (przy wyższych poziomach w mR/h) i możemy przełączyć pomiar na tą jednostkę. Niestety nie został skalibrowany do pomiaru równoważnika mocy dawki (µSv/h), aktywności powierzchniowej (Bq/cm2) ani gęstości strumienia cząstek (1/min/cm2). Oczywiście pamiętajmy, że kalibracja dokonywana jest dla energii konkretnego izotopu, a pomiar promieniowania o innych energiach będzie obarczony błędem [LINK]. Przypominam również o zastrzeżeniach dotyczących pomiaru emisji alfa i beta, który nie powinien odbywać się w jednostkach mocy dawki [LINK]
Pomiar przelicznikowy, myląco określony jako integrate mode (choć integrator to układ całkujący), wykorzystuje czterocyfrowy licznik, zatem najpierw zlicza pojedyncze impulsy (do 9999 imp.), potem tysiące impulsów (do 999 tys. imp.) i wreszcie miliony (do 999 mln imp.), zastępując ostatnią cyfrę odpowiednim symbolem (K = tys., M = mln). Tak samo zlicza czas: najpierw sekundy (do 9999 s), później minuty (do 999 min) i dziesiątki minut (do 9990 min). Jeśli w trybie przelicznika zmienimy jednostkę na jednostkę pomiaru mocy dawki (µR/h), wtedy zamiast impulsów radiometr zlicza nanorentgeny (nR), następnie mikrorentgeny (µR) i milirentgeny (mR).
Oba tryby pracy (uśredniany i przelicznikowy) pracują równolegle: jeśli podczas pracy w trybie uśredniania włączymy tryb przelicznikowy, zobaczymy liczbę impulsów i czas naliczone od momentu uruchomienia radiometru, a nie od chwili zmiany trybu pracy. Z kolei jeśli sonda została skalibrowana do pomiaru mocy dawki, możemy w dowolnej chwili przełączyć zliczanie impulsów na zliczanie dawki, która również będzie rejestrowana od momentu włączenia miernika. Przełączanie trybów pracy i jednostki pomiaru nie powoduje resetu przelicznika, możemy to zrobić tylko ręcznie.
Wynik podawany jest na dużym (6,6 x 5,1 cm) wyświetlaczu LCD zarówno w formie cyfrowej, jak i graficznej, w postaci wydłużającego się łuku, imitującego wskazówkę mikroamperomierza. Łuk ten ma 51 drobnych działek obejmujących 2 % skali każda, dodatkowo zaznaczono wartości 2, 4, 6, 8 i 10, odnoszące się do mnożnika podanego poniżej. Pod mnożnikiem znajdują się prostokąty, oznaczające dekadę, w której odbywa się pomiar częstości zliczania.
Większość sond obejmuje 5 dekad, jedynie sondy z krótkim czasem martwym sięgają szóstej dekady, wówczas wyświetlane są wszystkie prostokąty.
Na samym dole wyświetlacza mamy 16-znakowy pasek. Tu widzimy cyfrową postać wyniku wraz z jednostką pomiaru, tutaj też wyświetlają się dodatkowe komunikaty np. zmiany trybu pracy czy stałej czasu albo niskiego poziomu baterii.
Podczas pracy w trybie przelicznika na dolnym pasku wyświetlacza widzimy liczbę zliczonych impulsów (c) lub jednostek dawki (nR, µR, mR), a także czas zliczania (s, min). Jednocześnie jest stale aktywny graficzny wskaźnik częstości zliczania, znak mnożnika i dekady.
Wyświetlacz nie jest zbyt czytelny, a w dodatku trudno go fotografować z racji niskiego kontrastu. Na szczęście może być podświetlany na czerwono za pomocą czterech diod, rozmieszczonych parami po bokach ekranu. W moim egzemplarzu niestety jedna jest nieaktywna. Podświetlenie działa w sposób stały, dopóki go nie wyłączymy jednym z dwóch przycisków Light
Obsługa radiometru jest bardzo prosta, nie ma on wielu opcji konfiguracyjnych, za wyjątkiem trybu pracy, jednostki pomiaru i stałej czasu. Po uruchomieniu radiometr przechodzi trwającą 15 sekund procedurę kontrolną, w tym czasie wyświetla wszystkie symbole na ekranie oraz numer wersji oprogramowania.
Sterowanie odbywa się klawiaturą membranową na przednim panelu:
On/Off - włącznik
Audio - dźwięk impulsów (powyżej 3200 cpm, czyli 53,3 cps zlewa się w sygnał ciągły)
Resp Time - stała czasu (3, 6, 12, 24 s), w trybie przelicznika przytrzymanie przez 3 s resetuje pomiar bez zmiany stałej czasu
Rate/Integ - przełącznik trybu pracy (integrator/przelicznik)
Log Data - tryb rejestrowania wyników (do 211 rekordów), można go włączyć jedynie po uprzedniej aktywacji za pośrednictwem przystawki kalibracyjnej, w moim egzemplarzu nie jest aktywny
Mode - zmiana jednostki pomiaru (w moim egzemplarzu cpm, cps, µR/h)
Light (zdublowany) - podświetlenie wyświetlacza, działające bez ograniczenia czasowego
Stała czasu, którą wybieramy przyciskiem Resp Time, odnosi się do najniższego zakresu, na wyższych ulega odpowiedniemu skróceniu:
Przy krótkiej stałej czasu reakcja radiometru jest natychmiastowa, nawet na słabe źródła, oczywiście kosztem większych wahań wyniku.
Tyle o samym radiometrze, przejdźmy do omówienia sondy.
Prezentowany egzemplarz ma zamontowaną sondę typu 489-110D, wyposażoną w okienkowy licznik G-M typu pancake określony jako P-115. Parametry okienka:
średnica 4,44 cm
powierzchnia 15 cm2
gęstość powierzchniowa 1,4-2 mg/cm2
czułość na promieniowanie:
alfa od 3,5 MeV
beta od 35 keV
gamma od 6 keV
Licznik ma napięcie pracy 900 V i bieg własny, mierzony w osłonie ołowianej, na poziomie 30 cpm (0,5 cps).
Jest to więc detektor o bardzo wysokiej czułości, jeden z najczulszych spośród omawianych tu na blogu. Pod względem wymiarów i czułości P-115 przypomina LND-7313 z dozymetru Inspector Alert i Mazur PRM-9000:
Są oczywiście pewne różnice w przytoczonych danych obu liczników - P-115 ma według nich mniejszą wydajność pomiaru emisji alfa, za to wyższa przy cząstkach beta. W rzeczywistości sytuacja wygląda nieco inaczej, ale o tym w dalszej części wpisu.
Licznik umieszczony jest w głowicy sondy, odgiętej pod kątem rozwartym względem uchwytu, celem ułatwienia pomiaru na powierzchniach. Dzięki takiemu rozwiązaniu sonda stabilnie stoi na mierzonej powierzchni, jeśli tylko podtrzymujemy przewód.
Z kolei trójkątnie wyprofilowane boczne krawędzie sondy pozwalają na położenie jej bokiem, w pozycji lekko nachylonej.
Okienko mikowe osłonięto gęstą siatką drucianą o sześciokątnych oczkach, jednak brak dodatkowej osłony, zabezpieczającej mikę podczas nieużywania przyrządu, zatem zalecam dorobienie jej we własnym zakresie, choćby z grubej tektury.
Po przeciwnej stronie okienka mikowego umieszczono grubą stalową blaszkę, pozwalającą na pomiar samego promieniowania gamma w zakresie 1 µR/h - 1 R/h (0,01 µSv/h - 10 mSv/h).
Mamy więc dwustronną sondę, jak w RK-67, RK-20 i RK-21-1, i to o dobrej wydajności filtra, o czym przekonamy się podczas testów. Niestety z uwagi na kąt umieszczenia głowicy względem rączki nie zbliżymy licznika tak blisko do badanej powierzchni, jak przy pomiarze łącznej aktywności.
Różnice między wtykiem MHV i BNC-2,5 są minimalne, ale na tyle istotne, że wtyki te nie są wzajemnie zamienne. Poniżej porównanie obu wtyków: z lewej MHV, z prawej BNC-2,5.
Lulrik, CC BY-SA 4.0 <https://creativecommons.org/licenses/by-sa/4.0>, via Wikimedia Commons
Omawiany egzemplarz, choć oznaczony 489-110D, ma jednak wtyk BNC-2,5 - centralny styk dochodzi do krawędzi izolatora, a nie jest zagłębiony jak w MHV.
Co charakterystyczne dla amerykańskich sond, współpracujących z uniwersalnymi miernikami firm Victoreen i Ludlum, kabel jest odpinany od sondy. Ma długość 70 cm (lekko napięty) z możliwością rozciągnięcia aż do 140 cm.
Sondę można zamocować w uchwycie zapinanym na pasek z rzepem i przykręconym do bocznej ścianki miernika (lewej lub prawej, są dwa zestawy otworów na śruby).
Przyrząd możemy wówczas obsługiwać jedną ręką. Niestety takie mocowanie uniemożliwia szybkie wyjęcie sondy, a dodatkowo przydałaby się trzecia ręka, przytrzymująca sondę podczas zapinania i odpinania paska z rzepem.
Lepszym rozwiązaniem był zatrzaskowy uchwyt stosowany w miernikach firmy Ludlum:
Przejdźmy do testów. Czułość jest bardzo wysoka - zastosowany licznik G-M mówi sam za siebie, przyrząd reaguje na wszystkie, nawet niskoaktywne źródła. Z uwagi na ogromną czułość pamiętajmy, by nie przeciążać licznika wysoką częstością zliczania, co skraca jego żywotność. Uwaga ta odnosi się do wszystkich wysokoczułych liczników okienkowych: nie katujmy ich ani emisją alfa z Am-241, ani beta z kontrolek, ani mieszaną z ceramiki, minerałów albo farb radowych. Podczas testów uczyniłem jeden wyjątek od tej zasady, aby sprawdzić odczyt przy kontrolce z DP-66M:
Generalnie jednak podczas przygotowywania niniejszej recenzji użyłem "domowych" źródeł o niskich i średnich aktywnościach. W przypadku silniejszych przeprowadzałem jedynie pomiar emisji gamma drugą stroną sondy - wyniki były zbliżone do tych uzyskanych przez ANRI Sosna z klapką, co dobrze świadczy o ekranowaniu licznika.
Przeprowadziłem również pomiary niektórych wyrobów ze szkła uranowego - miernik poradził sobie nawet z tymi o najmniejszej aktywności, porównywalnymi ze szkłem kryształowym - odczyt był wyraźny i natychmiastowy (stała czasu 3 s).
Dokonałem też pomiarów porównawczych kilku słabszych źródeł, aby uchwycić różnice w czułości sondy 489-110D i radiometru Inspector Alert.
W obu przypadkach impulsy były zliczane przez 1 minutę (w nawiasie odczyt z Inspector Alert):
tło naturalne na żelaznej sztabce grubości 19 mm: 44 (37)
Jak widać, w większości przypadków czułość Victoreen 190 była wyraźnie większa, zwykle o 20 %, rzadziej 10 lub 30 %. Podejrzewam minimalną różnicę w grubości miki, mającą istotny wpływ na osłabianie niskoenergetycznego promieniowania beta, a także cząstek alfa. Położenie licznika względem ochronnej siatki, a także gęstość oczek tejże siatki jest bardzo podobne:
Impulsy mogą być sygnalizowane dźwiękiem z głośniczka. Jest on dosyć głośny i ostry pod względem tonu, przynajmniej na pierwszych dwóch zakresach, na wyższych z pikania robi się syczące trzeszczenie, przypominające stare wojskowe mierniki.
Niestety głośność nie jest regulowana, brak też gniazda słuchawek, zatem pozostaje zakleić otwór głośniczka taśmą, gumową łatką lub plastrem z opatrunkiem, by nieco przytłumić dźwięk. Unikniemy też dostawania się tam wilgoci albo skażeń. W razie skażenia głośniczka (i innych elementów) producent po prostu zaleca... wymianę.
Miernik ma wbudowane źródło kontrolne, o czym informuje nalepka na przedniej powierzchni obudowy.
Instrukcja nic o nim nie wspomina, zatem identyfikacji dokonałem samodzielnie, na podstawie pomiarów. Emisja jest dość miękka i dozymetry z zamkniętą klapką praktycznie jej nie rejestrują:
Victoreen 190: 5301 cpm (pomiar łączny)
Prypeć 0,2-0,3 µSv/h emisji gamma i do 10 µSv/h przy pomiarze łącznym 800 rozp/min/cm2
Początkowo podejrzewałem stront-90, jednak spektrum zebrane Raysidem wskazało na uran naturalny z ceramiki lub szkła uranowego. Częstość zliczania jest dość mała i spektrometr potrzebował 7 minut na identyfikację izotopu:
Tłumaczyłoby to proporcję miękkiej do twardej emisji. Instrukcja nie wspomina o obecności źródła, ani jego aktywności, dopiero po dłuższych poszukiwaniach udało mi się ustalić, że źródło jest uranem zubożonym (depleted uranium, DU). Zaletą takiej kontrolki jest praktycznie stała aktywność z uwagi na bardzo długi czas połowicznego rozpadu uranu-238 (4,5 mld lat), w porównaniu ze zwykle stosowanym strontem-90 (t1/2=28 lat), kobaltem-60 (t1/2=5,7 lat) czy cezem-137 (t/1/2=30 lat). Możemy mieć więc pewność, że ewentualnie wyraźne zmiany w odczycie wynikają ze zużycia licznika G-M, a nie z naturalnego rozpadu izotopu.
Przejdźmy do kwestii konstrukcyjnych.
Tak jak wspomniałem, sonda jest wymienna, zaś wysokie napięcie regulowane w zakresie 300-1300 V, radiometr może więc współpracować też z innymi detektorami. Tu jednak zaczynają się schody, ponieważ regulacja wysokiego napięcia i czułości wejścia wymaga demontażu adaptera, do którego podłączana jest sonda.
Adapter wyjmujemy po odkręceniu śruby z łbem krzyżakowym:
Następnie wykręcamy śrubę znajdującą się po drugiej stronie obudowy adaptera i zdejmujemy osłonę
Ustawiamy zworkę JP1 zależnie od zakresu napięć, którego potrzebujemy. Adapter występuje w dwóch wersjach (surface mount i non surface mount), różniących się rozmieszczeniem elementów i liczbą położeń zworki.
Jak widać mój egzemplarz ma wersję surface mount:
Następnie montujemy adapter ze zdjętą pokrywką z powrotem w radiometrze i włączamy przyrząd. Teraz możemy ustawić:
wysokie napięcie potencjometrem P-3 pod kontrolą woltomierza wysokooporowego (>100 MOm) albo elektrostatycznego
czułość wejścia potencjometrem P-2 pod kontrolą generatora impulsów o zmiennej amplitudzie, domyślna wartość to 80 mV, potencjometr obracamy przeciwnie do wskazówek zegara, aby zwiększyć czułość
prąd nasycenia potencjometrem P-1, zbliżając sondę do silnego źródła, aż częstość zliczania zacznie spadać pomimo wzrostu natężenia promieniowania, potencjometr wówczas zgodnie z ruchem wskazówek zegara aż pojawi się komunikat o zatkaniu (jam) licznika
współczynniki kalibracyjne wymagają programowania pamięci EEPROM, znajdującej się w adapterze
Podsumowując, ponieważ adapter sondy przechowuje wszystkie informacje niezbędne do poprawnej współpracy z radiometrem, zatem mając osobne adaptery dostrojone do każdej z posiadanych sond możemy znacznie usprawnić proces wymiany sondy (folder reklamowy pisze wprost: By using modules married to specific probes, the user has the convenience of using only one Model 190 with multiple probes for survey work) Wymiana byłaby wówczas nawet szybsza niż w radiometrach uniwersalnych, gdyż nie trzeba byłoby regulować za każdym razem napięcia i czułości wejścia. Jeśli jednak mamy tylko jeden adapter, musimy mozolnie regulować wszystkie parametry jak podano wyżej, a współczynników kalibracyjnych nie zmienimy bez osobnej przystawki.
Jakby tego było mało, kontrast wyświetlacza (i to tylko dolnej części!) zmienimy dopiero po otwarciu obudowy radiometru, zaś głośności dźwięku nie zmienimy wcale.
Z kolei zmiana innych ustawień wymaga modułu wykorzystującego łączność w podczerwieni 190-1A Infrared Communicator, współpracującego z dwiema diodami umieszczonymi nad wyświetlaczem.
W ten sposób możemy też zablokować każdy z przycisków (oprócz włącznika) albo wyłączyć analogową część wyświetlacza. W skrajnym przypadku możemy pozostawić aktywny tylko jeden tryb pomiaru (np. cpm), bez żadnych dodatkowych funkcji. Podobny mechanizm występuje też w innych profesjonalnych miernikach, m.in. w miniaturowych dawkomierzach półprzewodnikowych (Siemens EPD-1, DMC 2000 S itp.). Musimy więc uważać, kupując używany egzemplarz, gdyż możemy trafić na taki, gdzie niektóre funkcje zostały zablokowane, a bez przystawki ich nie odblokujemy.
Victoreen 190 jest zasilany z czterech baterii 9 V typu 6F22, ale ponieważ są one połączone równolegle, to będzie działał nawet z jedną, tylko krócej.
Zestaw czterech baterii, według specyfikacji, zapewnia pracę przez 200 godzin, a wersja Victoreen 190AC, mogąca współpracować z dodatkowym zasilaczem sieciowym, ma tylko trzy baterie, starczające na 100 godzin pracy. Radiometr niestety wskaźnika poziomu baterii, musimy więc kontrolować czas pracy, aby nie zaskoczyła nas utrata zasilania.
Tak jak w większości przyrządów dozymetrycznych, pobór prądu zależy od mierzonego poziomu promieniowania i baterie, które jeszcze wystarczały przy "domowych" źródłach, mogą odmówić posłuszeństwa przy większych częstościach zliczania:
Pobór prądu przy zasilaniu z zasilacza ustawionego na równie 9 V przedstawia się następująco:
procedura uruchomienia: 10 mA
0,4-0,7 cps (tło naturalne): 7,7-8,2 mA (z podświetleniem 24 mA)
300 cps: 9 mA
600-1000 cps: 10 mA
1800 cps: 12 mA
2500 cps: 13 mA (z podświetleniem 29 mA)
3500 cps: 14 mA
4800 cps: 15 mA
zatkanie licznika (jam condition): 16 mA (z podświetleniem 36 mA)
Przy tle naturalnym akumulatorek 250 mAh starczy nam na 32 godziny, bateria alkaliczna 550 mAh zapewni 70 godzin pracy. Przy najwyższych częstościach zliczania, bliskich zatkaniu licznika, czasy te skrócą się do połowy.
Podczas testów sprawdzałem też odporność na spadek napięcia zasilania. Obniżenie do 6 V przy wyłączonym podświetleniu nie wpływało na pracę miernika, dopiero przy 4,8 V wyświetlacz LCD zaczął trochę migotać, niestety w zasilaczu zabrakło mi zakresu regulacji do dalszego prowadzania testu.
Baterie instalujemy tak, aby były trochę wsunięte pod krawędzie obudowy, wtedy występ w klapce komory baterii trzyma je na miejscu.
Komora zamykana jest na dwa wkręty, obracające się o ok. 1/3 obrotu. Występ w klapce, oprócz trzymania baterii, ułatwia również uchwycenie dozymetru ręką.
Skoro jesteśmy przy ergonomii, to radiometr jest dość wygodny w użyciu, choć pewne aspekty mogłyby być lepiej rozwiązane. Przyrząd jest przede wszystkim lekki: miernik bez baterii 0,7 kg, sonda 0,2 kg, baterie 4 x 0,1 kg, co daje nam razem 1 kg, więcej niż EKO-C, ale mniej niż RKP-1-2. Wszystkie przyciski mamy w zasięgu kciuka ręki trzymającej miernik.
Po przełożeniu uchwytu sondy na prawą stronę przyrząd będzie równie wygodny dla osób leworęcznych, w czym pomaga zdublowany włącznik oświetlenia. Przydałaby się tylko jakaś rączka, gdyż dłuższe trzymanie miernika w dłoni nie jest wygodne, nawet pomimo wybrania w klapce baterii, mającej to ułatwić.
Dla dokładnego przetestowania miernik zabrałem na targ i użyłem do przeszukiwania kartonów z naczyniami. Nawet przy najwyższej stałej czasu (24 s) reakcja dozymetru była bardzo szybka, potem skróciłem ją do minimum (3 s), aczkolwiek wówczas wahania wyniku były dość duże. Takie wahania utrudniają odczyt na wskaźniku analogowym, który w ułamku sekundy może zmienić mnożnik z 0,1 na 1, zachowując to samo wskazanie (np. 5). Podczas poszukiwań śledziłem więc wskaźnik cyfrowy.
Tło wynosiło do 0,5 cps, szkło kryształowe dawało pomiar rzędu 1-2 cps. Sonda okienkowa wymagała jednak większej liczby ruchów do "przeskanowania" całego kartonu niż "żelazko" RKP-1-2 i stwarzała ryzyko ominięcia pola promieniowania od jakiegoś punktowego źródła. Dawał się też we znaki niezbyt ergonomiczny do trzymania korpus miernika i "gimnastyka" przy mocowaniu sondy w uchwycie.
***
Czas na podsumowanie. Victoreen 190 z sondą 489-110D jest jednym z najlepszych dozymetrów, jakie przyszło mi omawiać na blogu od początku jego prowadzenia. Wyróżnia się przede wszystkim bardzo wysoką czułością na niskoenergetyczne promieniowanie przy zachowaniu możliwości pomiaru również emisji gamma i to w szerokim zakresie. Do zalet należy zaliczyć też prostą obsługę i małą masę. Z wad najbardziej rzucają się w oczy ubogie opcje konfiguracyjne i trudność w wymianie sondy - zasadniczo miernik powinien współpracować tylko z tą sondą, z którą został skalibrowany. Pomijam tutaj kwestię ceny, konieczność sprowadzania z USA, a także stan techniczny dostępnych egzemplarzy. Mój miernik kupiłem okazyjnie z uwagi na drobne defekty wyświetlacza (ciemniejszy obszar pośrodku) i był z pewnością wart swej ceny.
Plusy:
bardzo wysoka czułość
szeroki zakres pomiarowy
wyświetlacz analogowo-cyfrowy
szybki czas reakcji
prosta obsługa
mały ciężar
Minusy:
ubogie opcje konfiguracyjne
kłopotliwa wymiana sondy
duży pobór prądu
Jeżeli mieliście do czynienia z tym radiometrem albo dysponujecie innymi sondami do niego lub chcecie uzupełnić powyższy wpis, dajcie znać w komentarzach!
***
Zachęcam też do wspierania bloga, zarówno pośrednio, poprzez zakup dozymetrów [LINK], jak i bezpośrednio, przez Patronite lub BuyCoffeeTo
Pamiętacie zegarek, który miał zabijać kolejnych właścicieli za pomocą umieszczonej w środku fiolki z radem? Sprawę opisywałem w 2024 r., uznając za mocno naciąganą, jeśli nie zmyśloną [LINK]. Tymczasem na łamach IKC z 21 czerwca 1929 r. natrafiłem na inny artykuł:
W skrócie - odrzucony kochanek popełnia samobójstwo, ale w testamencie zapisuje swej wybrance stary złoty naszyjnik z prośbą o noszenie go na pamiątkę. Kobieta faktycznie stale nosi naszyjnik, traktując go jak cenny amulet, i zaczyna gwałtownie podupadać na zdrowiu. Lekarze są bezradni, dopiero w ostatnich miesiącach życia chorej podejrzewają "chemiczne zatrucie". Kobieta umiera, zostaje podjęte śledztwo, w wyniku którego odkryto naszyjnik "preparowany radioaktywną substancją".
Sama historia jest podobna do "śmiercionośnego zegarka" z 1931 r., ale najciekawsze jest co innego - fakt, iż nie był to pierwszy taki przypadek. Wedle omawianego artykułu "przed laty" ofiarą zemsty konkurenta miał paść fabrykant ze stanu Wirginia, a radioaktywna substancja umieszczona była w pierścionku. Nie podano co prawda, jaki był to radioizotop, ale w tym czasie znano tylko naturalne pierwiastki promieniotwórcze: uran i tor oraz ich produkty rozpadu (rad, radon, toron). Spośród nich tylko rad-226 miał wystarczającą aktywność właściwą, by nawet niewielka ilość emitowała moc dawki wystarczającą do wywołania tak poważnych objawów. Naturalny uran czy tor wymagałyby znacznie większej objętości. Dziwi natomiast inna rzecz - brak oparzeń popromiennych w miejscach, gdzie naszyjnik dotykał ciała. a taką biżuterię nosi się zwykle na gołej skórze lub cienkiej odzieży. Artykuł wspomina bowiem tylko, że "wygląd jej uległ pod wpływem tajemniczego cierpienia wybitnej zmianie" co należy rozumieć jako ogólne wyniszczenie organizmu, charakterystyczne dla nowotworów, anemii czy choroby popromiennej. Możliwe jednak, że źródło promieniowania znajdowało się w jakiejś osłonie (medalionie? kamieniu?), która blokowała niskoenergetyczną składową, silniej działającą na skórę niż promieniowanie o wyższej energii. Wydaje mi się, że jednak zauważenie poważnych, trudno gojących się oparzeń w miejscu, do którego przylegał naszyjnik, powinno dać do myślenia jego właścicielce - artykuł jednak o niczym takim nie wspomina, raczej więc promieniowanie działało na narządy w głębi ciała, nie uszkadzając skóry.
Otwartą kwestią, podobnie jak w przypadku wspomnianego wcześniej zegarka, pozostaje pochodzenie radioizotopu, choć skoro sprawca był lekarzem, mógł mieć dostęp do igieł radowych, stosowanych w brachyterapii (radioterapii kontaktowej) nowotworów.
Kaseta na 50 igieł po 6,66 mg radu w Instytucie Radowym w Warszawie, 1936, zbiory NAC
Rad był co prawda bardzo drogi, ale jednocześnie zdarzały się zaginięcia igieł, szczególnie przy leczeniu nowotworów ginekologicznych. Taki przypadek miał miejsce w Polsce, informował o nim IKC nr 178 z 1 lipca 1925 r.:
Wystarczyłoby zatem "zniknąć" jedną igłę, a następnie sprytnie wmontować w naszyjnik, umieszczając ją (całą lub tylko rad) np. między kamieniem a jego złotą obsadą.
Ciekawe są również dalsze losy tej śmiercionośnej biżuterii - czy została pozbawiona radioaktywnego dodatku, czy zutylizowana czy nadal przechowywana w archiwach urzędu śledczego? Nie sądzę co prawda, by wypłynęła na którymś z polskich bazarów, ale na wszelki wypadek mam zawsze Raysida przy pasku.
Jeżeli spotkaliście się z podobnymi historiami lub chcecie uzupełnić powyższy wpis, dajcie znać w komentarzach!
***
Zachęcam też do wspierania bloga, zarówno pośrednio, poprzez zakup dozymetrów [LINK], jak i bezpośrednio, przez Patronite lub BuyCoffeeTo