Pamiętacie zegarek, który miał zabijać kolejnych właścicieli za pomocą umieszczonej w środku fiolki z radem? Sprawę opisywałem w 2024 r., uznając za mocno naciąganą, jeśli nie zmyśloną [LINK]. Tymczasem na łamach IKC z 21 czerwca 1929 r. natrafiłem na inny artykuł:
![]() |
http://old.mbc.malopolska.pl/dlibra/editions-content?id=70230 |
W skrócie - odrzucony kochanek popełnia samobójstwo, ale w testamencie zapisuje swej wybrance stary złoty naszyjnik z prośbą o noszenie go na pamiątkę. Kobieta faktycznie stale nosi naszyjnik, traktując go jak cenny amulet, i zaczyna gwałtownie podupadać na zdrowiu. Lekarze są bezradni, dopiero w ostatnich miesiącach życia chorej podejrzewają "chemiczne zatrucie". Kobieta umiera, zostaje podjęte śledztwo, w wyniku którego odkryto naszyjnik "preparowany radioaktywną substancją".
Sama historia jest podobna do "śmiercionośnego zegarka" z 1931 r., ale najciekawsze jest co innego - fakt, iż nie był to pierwszy taki przypadek. Wedle omawianego artykułu "przed laty" ofiarą zemsty konkurenta miał paść fabrykant ze stanu Wirginia, a radioaktywna substancja umieszczona była w pierścionku. Nie podano co prawda, jaki był to radioizotop, ale w tym czasie znano tylko naturalne pierwiastki promieniotwórcze: uran i tor oraz ich produkty rozpadu (rad, radon, toron). Spośród nich tylko rad-226 miał wystarczającą aktywność właściwą, by nawet niewielka ilość emitowała moc dawki wystarczającą do wywołania tak poważnych objawów. Naturalny uran czy tor wymagałyby znacznie większej objętości. Dziwi natomiast inna rzecz - brak oparzeń popromiennych w miejscach, gdzie naszyjnik dotykał ciała. a taką biżuterię nosi się zwykle na gołej skórze lub cienkiej odzieży. Artykuł wspomina bowiem tylko, że "wygląd jej uległ pod wpływem tajemniczego cierpienia wybitnej zmianie" co należy rozumieć jako ogólne wyniszczenie organizmu, charakterystyczne dla nowotworów, anemii czy choroby popromiennej. Możliwe jednak, że źródło promieniowania znajdowało się w jakiejś osłonie (medalionie? kamieniu?), która blokowała niskoenergetyczną składową, silniej działającą na skórę niż promieniowanie o wyższej energii. Wydaje mi się, że jednak zauważenie poważnych, trudno gojących się oparzeń w miejscu, do którego przylegał naszyjnik, powinno dać do myślenia jego właścicielce - artykuł jednak o niczym takim nie wspomina, raczej więc promieniowanie działało na narządy w głębi ciała, nie uszkadzając skóry.
Otwartą kwestią, podobnie jak w przypadku wspomnianego wcześniej zegarka, pozostaje pochodzenie radioizotopu, choć skoro sprawca był lekarzem, mógł mieć dostęp do igieł radowych, stosowanych w brachyterapii (radioterapii kontaktowej) nowotworów.
![]() |
Kaseta na 50 igieł po 6,66 mg radu w Instytucie Radowym w Warszawie, 1936, zbiory NAC |
Rad był co prawda bardzo drogi, ale jednocześnie zdarzały się zaginięcia igieł, szczególnie przy leczeniu nowotworów ginekologicznych. Taki przypadek miał miejsce w Polsce, informował o nim IKC nr 178 z 1 lipca 1925 r.:
Wystarczyłoby zatem "zniknąć" jedną igłę, a następnie sprytnie wmontować w naszyjnik, umieszczając ją (całą lub tylko rad) np. między kamieniem a jego złotą obsadą.
Ciekawe są również dalsze losy tej śmiercionośnej biżuterii - czy została pozbawiona radioaktywnego dodatku, czy zutylizowana czy nadal przechowywana w archiwach urzędu śledczego? Nie sądzę co prawda, by wypłynęła na którymś z polskich bazarów, ale na wszelki wypadek mam zawsze Raysida przy pasku.
Jeżeli spotkaliście się z podobnymi historiami lub chcecie uzupełnić powyższy wpis, dajcie znać w komentarzach!
***
Zachęcam też do wspierania bloga, zarówno pośrednio, poprzez zakup dozymetrów [LINK], jak i bezpośrednio, przez Patronite lub BuyCoffeeTo
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeśli znajdziesz błąd lub chcesz podzielić się opinią, zapraszam!
[komentarz ukaże się po zatwierdzeniu przez administratora - treści reklamowe i SPAM nie będą publikowane!]